Artykuły

"Widzę jednę wielką bliznę"

BANIA z dramatami mistycznymi Słowackiego rozbiła się w tym sezonie w teatrach warszawskich "Samuel Zborowski", "Sen srebrny Salomei", a teraz "Ksiądz Marek". Zresztą ten pierwszy jest z trochę innej parafii literackiej, ale dwa ostatnie bardzo blisko sąsia­dują z sobą w czasie powsta­nia, w tematyce, w poetyce barokowej i Calderonowskiej - oba płonące łuną po­żarów i czerwienią krwi, oba nasiąknięte mgłami towianizmu. "Ksiądz Marek" znacznie bardziej niż "Sen". Wyjątko­wa moc duchowa księdza Marka jest główną osią dra­matu, siłą sprawczą starć dra­matycznych, wewnętrzną tre­ścią utworu. Przy tym Sło­wacki beztrosko poczyna so­bie ze zjawiskami zgoła nad­przyrodzonymi. Ksiądz Marek niby święty czyni cuda, jak tylko chce, miota pioruny i rozrywa armaty; Judyta niby czarownica wznieca zarazę i rzuca przekleństwa.

Nic łatwiejszego jak uznać to wszystko - z dzisiejszego punktu widzenia - za bred­nie i mieć pretensje, że Sło­wacki nie był trzeźwo myślącym racjonalistą, Ale oczy­wiście takie zarzuty nie mają żadnego sensu. Prawda, że cała ta otoczka czy nawet miąższ mistyczny dramatu dziś nas ani ziębi ani grzeje, ale przecież traktujemy to nie jako dosłowny wykład ideo­logii, ale jako teatr, mający swoje konwencje, znaki, me­tafory. Można najwyżej żało­wać, że mistycyzm nie zawsze wpłynął najlepiej na twór­czość Słowackiego, choć żale takie na nic się już nie zda­dzą. W każdym razie nie ma obawy: "Ksiądz Marek" czy inne pokrewne mu dramaty nie nawrócą nikogo na... towianizm. Starożytne tragedie również nikogo nie pozyskują dla bogów greckich, w któ­rych nie wierzymy tak samo jak w cuda księdza Marka. Nie w tym tkwi prawda i nieśmiertelna wartość tych dzieł.

Wartość zaś tę i prawdę "Ksiądz Marek" pokazuje w poezji o cudownej piękności, w kilku scenach, które bez przesady można nazwać ge­nialnymi w swej skrótowości i teatralności, scenach, które w jednym błysku rozświetla­ją tragizm naszej historii.

Słowacki w tym dramacie zmienia fakty autentyczne jak chce. Na próżno byśmy tu szukali rzeczowej wiedzy o konfederacji barskiej. Nie ma tu prawdy historycznej, ale jest prawda historii z tym bolesnym zakończeniem sło­wami Puławskiego - Słowackiego:

"A ja wszędy w tej

krainie

Widzę jednę wielką bliznę.

Jednę moją cierpiącą

ojczyznę".

Prawdę historii demonstru­je w syntetycznym skrócie Kosakowski, ten "łotr hanieb­ny", warchoł, złodziej i mor­derca, a równocześnie... "pol­ski patriota" i dzielny żoł­nierz, nieustraszony w walce z wrogiem. A także magnat Branecki zaprzedany obcej władzy. A także Judyta i jej ojciec, poprzez których losy - jak ktoś powiedział - po raz pierwszy w literaturze pol­skiej ukazana została groza getta.

Te wszystkie sprawy zo­stały mocno wydobyte w przedstawieniu reżyserowa­nym przez Adama Hanuszkiewicza. Wobec nich bladły du­chowe boje księdza Marka. Działo się tak też zapewne dzięki sile aktorskiej wyko­nawców ról Kosakowskiego i Judyty. Jan Świderski stwo­rzył postać pełną i wyrazistą w każdym słowie i każdym geście. Mówił wiersz z wy­czuciem jego walorów i jego sensu. Przykuwał uwagę wi­dza i narzucał mu prawdę po­staci. Zofia Rysiówna jako Judyta pokazała wysoką klasę aktorstwa, niczego nie uroniła z piękna wiersza i jego me­lodii, może nawet w tej me­lodii odrobinę przesadziła, ale była fascynująca w swym tra­gizmie i swym mistycznym opętaniu. Jeżeli przy dwojgu tak znakomitych partnerach wcale nie raził Józef Duriasz jako ksiądz Marek, to znaczy, że można mówić o znacznym sukcesie tego młodego aktora. Zrobił prawdziwą niespo­dziankę. Jego ksiądz Marek wprawdzie miał za mało żaru wewnętrznego, świętości i szlachetności - może zresz­tą świadomie - ale uderzał prostotą, ascetyzmem, skupie­niem, przekonaniem. Duriasz dobrze daje sobie radę z wierszem, ma poprawną dyk­cję, a to też wiele znaczy. Adam Hanuszkiewicz jako Puławski pięknie wypowie­dział swoje nieliczne, ale waż­kie kwestie. I jeszcze Janusz Paluszkiewicz trafnie uchwy­cił cechy - ujemne i dodat­nie - generała Kreczetnikowa.

Co do reszty, to poradziła sobie ze swymi rolami ze zmiennym szczęściem. Sprzy­jało ono w pewnych momen­tach Józefowi Kondratowi (Regimentarz), Jarosławowi Skulskiemu (Rabin), Czesła­wowi Kalinowskiemu (Branecki), Gustawowi Lutkiewiczo­wi (Adiutant Kreczetnikowa). Innym - jeszcze rzadziej. Ze śpiewanej na początku przez chór pieśni konfederatów nie można było zrozumieć ani słowa.

Wreszcie dekoracje Jana Kosińskiego należałoby wła­ściwie wymienić na pocześniejszym miejscu. Były umowne, ale i wymowne, do­skonale organizowały scenę, stwarzały właściwy nastrój i atmosferę. Daleko posunięta umowność teatralna była też w kostiumach Anieli Woj­ciechowskiej (czarne stroje konfederatów, drewniane pa­łasze) na ogół udanych, cza­sem nie (na przykład żołnie­rze rosyjscy jakby wycięci z piernika).

W sumie przedstawienie przy niektórych świetnych elementach - było nierówne. Ale w wielu momentach po­wiało ze sceny wielką poezją. Publiczność dobrze to wy­czuła i przyjmowała ze szcze­gólną serdecznością głów­nych aktorów, scenografa, re­żysera. No i Słowackiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji