Artykuły

Dla szczęścia

Znalazł się więc i Przybyszewski w repertuarze naszego katowickie­go teatru, co zresztą nie jest znowu zjawiskiem szczególnie ekstraordynaryjnym, ponieważ ostatnimi laty powrócił - po wielu latach zapomnienia - na deski kilku pol­skich scen i stał się nawet jakby nieco modny. Dotyczyłoby to zwła­szcza jego "Śniegu", chyba najlep­szej pozycji z całego dramaturgicz­nego dorobku tego pisarza. Choć można by naturalnie dyskutować, czy w ogóle w owym dorobku dało­by się przebierać według systemu "lepsze", "gorsze" itp.

Nie są to bowiem rzeczy genial­ne, aczkolwiek kiedyś za takie uchodziły, a nawet trącące często nie­lichą grafomanią. Co zresztą odnosi się również i do powieści.

W każdym razie sceniczny Przyby­szewski, choć redivivus (częściowo), nie jest znowu taki łatwy do grania. Jego przesadna emfaza, pseudopoetycki patos, "naga dusza" i erotyzm on­giś uchodzący za śmiały, a dziś wy­glądający bardzo naiwnie - sprawia­ją, że dramat na przykład, jak "Dla szczęścia", wzięty całkiem na serio, byłby nie tylko bardzo sztuczny, ale co gorsza i bardzo, a bardzo nudny. Kogóż bowiem obchodziłyby losy owe­go cielątka zwanego Ewą, nie widzą­cej na skutek rozstania z pewnym mięczakiem zwanym Mlickim, innego wyjścia jak tylko samobójstwo, albo "demoniczne" zapędy również "demo­nicznej" Olgi wobec tego Mlickiego, no i perypetie "mścicielskie" repre­zentanta artystycznej bohemy (od siedmiu boleści) Żdżarskiego?

Ale to wszystko zagrane, jako pew­nego rodzaju parodia naturalistycznego teatru z okresu Młodej Polski i ukazanie do jakiego stopnia owa ca­ła "demoniczna" przybyszewszczyzna była podszyta fałszywa , nutą - pomimo najlepszych chęci autora, prag­nącego przedstawić "życiową praw­dę" - to wówczas taki spektakl, jak "Dla szczęścia" (a chyba również i innych sztuk Przybyszewskiego) mógł­by być interesujący. I też takim stał się, dzięki reżyserii Ignacego Gogo­lewskiego, który właśnie położył na­cisk na ową parodię aktorsko-sceniczną i na ów fałszywy ton, wydobywa­jący się ustawicznie z rzekomych straszliwych zmagań psychicznych czworga bohaterów.

Naturalnie, ukazanie powyższej pa­rodii i całej tej treściowej "miedzi brząkającej i jako cymbał brzmią­cej" w sposób zbyt jaskrawy, czy przesadny nie byłoby rzeczą na pew­no specjalnie udaną i skierowałoby sprawę w kierunku niepotrzebnej błazenady. Dlatego też reżyseria postą­piła słusznie, podkreślając bardzo dy­skretne traktowanie tej parodii i nie przejaskrawianie pseudo - demoniczności sytuacyjnej. Aktorzy więc, dzia­łając według maniery fin de siecle'owej, "zgrywali się" w szlochach, "ochach" i "achach" itd. raczej umiarkowanie, zaś niby - tragedia, za­warta w sztuce, na ogół dość szczęś­liwie wychodziła z rozmaitych fał­szywie brzmiących tonów, czy sytua­cji. Z wyjątkiem owej sceny, w któ­rej demoniczny Żdżarski ogłasza, że zwłoki utopionej Heleny zostaną z kostnicy przyniesione do mieszkania Mlickiego i Olgi. Tu już widownia nie wytrzymała i wybuchnęła grom­kim śmiechem. No, ale ponieważ za­raz potem, czyli na zakończenie, zro­biono coś w rodzaju tanecznej pan­tomimy czwórki bohaterów, więc sta­ło się rzeczą jasną, że owe "niecierpiące zwłoki" - to właśnie tylko ta­ka sobie całkowicie sztuczna przybyszewszczyzna, której dziś żadną mia­rą nie należy brać na serio. Jakkol­wiek w Roku Pańskim 1899 brano to w Krakowie całkiem poważnie, po­dobnie jak podczas prapremiery tej sztuki w języku niemieckim dwa lata wcześniej. Jak to czasy się zmienia­ją...

A oto czwórka doskonałych wyko­nawców: Ewa Markowska (nowy na­bytek naszego teatru - nieszczęsna cierpiętnicza Helena), Ewa Decówna (femme fatale, alias Olga, czyli "sza­tan w jedwabiach"), Tadeusz Madeja (Żdżarski, czyli "mściciel sumienia Mlickiego"), oraz Wojciech Górniak (również nowy nabytek - mięczak Mlicki).

Na szczególne uznanie zasługuje po­za tym ilustracja muzyczna, towarzy­sząca bardzo wielu nastrojowym, lub raczej pseudonastrojowym scenom (przedstawienie idzie non stop), opar­ta na muzyce Griega do "Peer Gynta" w wykonaniu pianistki Haliny Kalinowskiej, notabene określonej w programie, jako "taper" (dlaczego nie "taperka"?).

Scenografia Aleksandra Markow­skiego. Dekoracje były w stylu sece­syjnym (tylko proszę secesji nie mieszać - jak to się często u nas robi - z dziewiętnastowieczną bezstylową brzydotą), zaś kostium wejściowy Olgi wyglądał, jakby żywcem został wzięty z okładki "Życia", czy "Chimery".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji