Śnieg stopniał, zostało trochę wody
Jednym z bardziej optymistycznych zjawisk w procesie rozwoju cywilizacji jest trudność zabijania idei, pojęć, czy nawet rekwizytów naszej codzienności. Łatwo zabić człowieka, ale rzecz lub słowo? - już wydaje się, że zniknęło, gdy nagle odzyskuje wartość, staje się znowu przydatne, cenne, pożądane, modne. Przykładów można by dać setki: od motetów Palestriny po lampy naftowe. Ta trudność zabijania łączy się przecież ze zjawiskiem drugim, przez które się tłumaczy i które z kolei uzasadnia: z trudnością wskrzeszania. W pierwszym ze zjawisk objawia się zapobiegliwa niechęć ludzi do rozstawania z inwentarzem, który - raz wymyślony - może się jeszcze na coś przydać; drugie wynika z naturalnej obawy, by świadomość ludzka nie zamieniła się w śmietnik, w którym gniją zbutwiałe rupiecie. Rzeczy, które udało się ludziom zabić, jest stosunkowo niewiele - jeszcze mniej jest rzeczy, które udałoby się wskrzesić. Iżby rzecz zabić, trzeba jej wymyślić lepszy ekwiwalent: big-beat zamiast Lehara, żarówkę zamiast lampy naftowej, i oto okazuje się zazwyczaj, że ekwiwalent nie zastępuje w pełni pierwowzoru, stąd Lehara słuchają obok Mary Hopkins, a lampa naftowa zdobi stół nad którym zwisa elektryczny żyrandol. Iżby rzecz zabitą wskrzesić, trzeba wycofać z obiegu jej obowiązujący współcześnie wariant, a to, jak z wszystkiego co powyżej wynika, jest praktycznie niewykonalne. Oczywiście, cały ten wywód nie dotyczy letargów, śmierci pozornych. Przyjęło się dziś mówić o zmartwychwstaniu Witkacego, ale jego dramaturgia nigdy nie została pogrzebana, współcześni po prostu jej nie odkryli, dopiero chwila obecna dała jej szansę rzeczywistego startu. Inaczej już z Przybyszewskim. Przybyszewskiego też zresztą nie zabili współcześni. Sam sobie zadał śmierć samobójczą. Wymyślił bowiem skalę wartości rzekomych, narzucił ją otoczeniu, nie potrafiąc na dłużej narzucić tej fikcji samemu sobie. Wymyślił cennik uczuć, w którym liczmanami były absynt oraz chuć: i temu jeszcze, by się podporządkował. Aleksander Janta, opisując w "Duchu niespokojnym" ostatnie dni poety, wspomina: "Kuzyn mój pod nieobecność pani Przybyszewskiej nalewał na boku kieliszek koniaku, Przybyszewski podchodził i wychylał go jednym haustem, potem robili do siebie oko na znak porozumienia". Ale Przybyszewski wymyślił również dla uczuć zbyt wysoką temperaturę, i tu już sam się w tym żarze spopielił. Przestano się nim interesować nie wtedy, kiedy uwiódł żonę przyjaciela, ale kiedy z uwiedzioną wziął ślub. To był krach legendy, a krach literatury? Ten zarysował się już wcześniej. Gabryela Zapolska, jedna ze szczerych zwolenniczek autora "Dla szczęścia", pisała po lwowskiej premierze "Złotego runa": "Jest to jakby czarna, cmentarna, w granitowej skale wykuta pieczara - i to nie wykuta żelazem lub stalą, ale wydarta ręką człowieka, ręką, ociekającą krwią, ręką, która drży z wysiłku, a mimo to dokonywa gigantycznych prac. (...) W tej pieczarze rozlega się ciągły jęk, płacz. Od czasu do czasu ktoś kona. Wyjścia z pieczary nie ma. Strzeże jej sam autor. Jeśli którakolwiek z postaci chce wydostać się na świat, on ją strąca na powró w ciemnicę. Grzesz! bo musisz - "przeznaczeniu nie możesz przeszkadzać". Grzesz więc, a potem płać za ten grzech! I tak dalej, bez końca". A raczej z końcem, bo oto stawia Zapolska pytanie: "Ów świat Przybyszewskiego - świat mściwości miłosnej jest fikcją?" i odpowiada: "Tak - jest fikcją!".
Zwolennikiem Przybyszewskiego był również Boy. Nie kiedy mu już w "Znasz-li ten kraj" dawne czady wywietrzały, ale w latach swych krakowskich prymicji. I oto lalka, której imię Psyche, tak śpiewa w "Zielonym Baloniku":
"Jam jest ta, którą z letargu
zbudził niezapomniany Przybysz!
Gdyby te lata wróciły, ach, gdybyż!
Zaświatowych praidei cuda.
Szopen-absolut-i-wóda.
Niestety! wszystko minęło, pustka
mi została,
Ma dusza namiętna i śmiała,
Niegdyś naga, dziś tylko od-arta
i bosa,
Szuka Erosa!".
Zapolska i zarzut fikcji, Boy i zarzut pustki. Duet, który trudno pomówić o zgorszenie nad niemoralno-ścią przybyszewszczyzny. Dostrzegli przecież zastanawiającą niespójność słów i, he... he... obrazów. Przybyszewski chciał dramat budować przez zderzanie z sobą "faktów uczuciowych", udało mu się zaledwie opisać określoną modę uczuć. Moda minęła, sposoby okazywania uczuć uległy przewartościowaniu, dialog Przybyszewskiego zszarzał, najpierw stał się tylko śmieszny, potem tylko żałosny. Nie sposób wskrzesić tych dramatów, bowiem na miejscu dawnej "pieczary jęków" zbudowany już został nowoczesny szpital dla obłąkanych miłością, tęsknotą, grzechem a leczą tam Camus, Saint-Exupery, Bergman, Sartre, Antonioni i Marcuse. Każdy leczy odmienną metodą, wszystkie metody do tej Przybyszewskiego niepodobne. Bo jeśli nawet ma jakąś rację Zygmunt Greń, gdy pisze: "Przytłoczeni rzeczywistością, oglądamy się nagle za Przybyszewskim i jego epoką - i odnajdujemy w nich utracony raj dzieciństwa. Widzimy własny niepokój i własną tragiczność, rozgrzeszone przez historię. Okazała się ona gorszą i bardziej tragiczną, niż on to - być może - przeczuwał, ale okazała się tylko historią, a nie kataklizmem, który by nasze trwanie w sposób istotny podważał" - to z tej racji
Greniowej nic, albo niewiele wynika. A ułudność procederu rozgrzeszania się cudzymi grzechami zdemistyfikował już wystarczająco Wyspiański. Właśnie! - Wyspiański. Przybyszewski akcentował swój wielki szacunek dla autora "Wesela", wyrwały mu się przecież w szkicu "O dramacie i scenie" słowa o "traceniu z oczu symbolu, zamazywaniu go i odbieraniu mu realnego życia na koszt przewlekłych, chociaż bardzo pięknych oracji i zupełnie niepotrzebnej gadaniny". Wydaje się, że właśnie żywotność "gadaniny" Wyspiańskiego jest ostatecznym argumentem na martwotę "symbolów" przyby-szewszczyzny.
Co wszystko nie oznacza, iżbym premierę "Śniegu" w Teatrze Dramatycznym uważał za trud stracony. Przeciwnie, uważam go za ważki głos w dyskusji o Przybyszewskim, jaką zainicjował Greń, a podtrzymali Maria Czanerle i Kazimierz Wyka. Głos przeciw. Dawne emocje zblakły i zwietrzały, słowa rezonują pustką. Dawny dramat rozmieniony został na gesty, na fryzury, na szelesty peniuarów. Aktorzy ćwiczą dziwną melodię zdań, ćwiczą przydechy namiętne, aktorki bawią się w łon falowanie, w łabędzie szyi skłony. Chcą zachować chwalebną bezstronność w tej batalii martwego tekstu z żywym światem, bronią sią więc przed tonem szyderczym, przed pokusą łatwej ironii. Grają uczciwie, a Janina Traczykówna (Bronka) i Zbigniew Zapasiewicz (Kazimierz) grają przy tym dobrze. Spektakl obywa się bez antraktu: cztery akty wielkich namiętności zamknięto w ramki 90 minut. Może to za krótko, by te uczucia na nowo przeżyć? - w sam raz, by się nimi znudzić.