Artykuły

Śnieg

Historycy literatury już dawno i definitywnie po­grzebali Przybyszewskiego. Jego twórczość nie wzna­wiana przez wydawnictwa, nie wystawiana przez tea­try - rzeczywiście wyda­wała się całkowicie prze­brzmiała. Po wojnie wy­szedł tylko (1954 r.) III tom "Listów" Przybyszewskiego, który zamknął rozpoczętą w 1937 r. edycję przygoto­waną przez St. Helsztyńskiego, tom wspomnień "Moi współcześni", bardzo niestety okrojony, oraz ostatnio "Wybór pism" przy­gotowany przez Romana Taborskiego. Nawet Taborski nie ulegający opiniom skrajnym, w całości depre cjonującym twórczość tego pisarza nie może się oprzeć stwierdzeniu, że " ...trudno byłoby sobie dzisiaj wy­obrazić wystawienie które­gokolwiek dramatu Przy­byszewskiego na scenie..." Opinii podobnych można by przytoczyć cały szereg. Lo­sy twórczości autora "De profundis" wydawały się przesądzone. A jednak! Przybyszewski raz jeszcze sprawił niespodziankę. Oto właśnie na małą scenę sto­łecznego Teatru Dramatycznego wszedł przed paru dniami jego dramat "Śnieg". Z zainteresowa­niem oczekiwaliśmy tej premiery, trochę - trzeba to przyznać - niepewni jak zabrzmi ze sceny wódz polskiej moderny, jak sprawdzi się w kontakcie z dzisiejszą publicznością je­den z dramatów pisarza tak uwielbianego przez współczesnych mu i tak krytykowanego przez na­stępców.

Okazało się, że i teatr, i autor przeszli przez tę pró­bę zwycięsko. Przybyszew­ski nie okazał się gorszy niż na przykład Strindberg, do którego teatry powraca­ją przecież od czasu do czasu. A może nawet lep szy? Sztuki Przybyszew­skiego nie tylko utorowały drogę na scenę naszej ro­dzimej dramaturgii począt­ków XX wieku, przede wszystkim Wyspiańskiemu, lecz i w latach 1902-1914 zwycięsko przeszły przez wiele scen europejskich od Berlina i Wiednia po Pra­gę, Moskwę i Kijów. W Ro­sji w tym okresie Przyby­szewski należał do najczęś­ciej grywanych autorów ob­cych. Przez długi czas był to jedyny polski dramaturg, który zrobił międzynarodową karierę. "Zło­te Runo", "Dla szczęścia", "Goście", dramaty skła­dające się na cykl "Ta­niec miłości i śmierci", obok "Śniegu", "Odwiecz­nej baśni" i kilku innych odegrały w początkach wie­ku niemałą rolę nie tylko w Polsce. U nas wypierały wszechwładnie panującą konwencję dramatu mie­szczańskiego, popularyzo­wały nowatorskie osiąg­nięcia dramaturgii Ibsena, Strindberga, Maeterlincka. W teatrze europejskim pro­ponując nowy typ dramatu, w którym akcję lepiej lub gorzej zbudowaną zastępo­wała analiza psychiki bo­haterów, a tradycyjny dia­log - dyskusja mająca na celu dogłębne obnażenie motywów powodujących działaniem ludzkim - dra­maty Przybyszewskiego stwarzały możliwość odno­wy środków aktorskich, sposobów oddziaływania teatru.

Nawet najzagorzalsi krytycy Stanisława Przybyszewskiego przyznają, że jego szkice pt. "Kilka uwag o dramacie i sce­nie" oraz "Teatr a krytyka", były najpełniejszą i najbar­dziej dojrzałą, nie tylko na na­szym terenie, wypowiedzią o roli i zadaniach teatru moder­nistycznego. Przybyszewski nie był jednak ani człowiekiem ani twórcą, który łatwo się mieści w panteonie narodowych tabu. Skandaliczna legenda, jaka go otaczała od najwcześniejszej młodości, rozwichrzenie w twórczości, w której rzeczy ge­nialne sąsiadują z oczywistym banałem i co najgorsze wyraź­ny upadek weny twórczej pod koniec życia - przesłoniły to, co w jego dorobku było auten­tycznie prekursorskie. Głośne skandale z jego życia osobiste­go do dziś są bardziej znane niż na przykład fakt, że to wła­śnie Przybyszewski na parę lat przed Freudem odkrył rolę podświadomości i w swoim pi­sarstwie wprowadził ten mo­tyw na równi z analizą psy­chologiczną.

Przez długie dziesięciolecia Przybyszewski nieobecny był na scenie. Nie jest jednak chy­ba przypadkiem, że właśnie teraz powraca. Już przed paru laty oglądając "Kto się boi Wir­ginii Woolf" Amerykanina Albeego można się było domyś­lić, że zbliża się czas dla tego "smutnego szatana" Młodej Polski. Okrucieństwo analizy psychologicznej Przybyszew­skiego, jego uwikłanie w dyle­mat - płeć, czyli jak to się dziś mówi - sex i moralność, jego zainteresowania ludźmi psychicznie niezrównoważony­mi, stanami narkotycznymi, halucynacyjnymi - dają mu w dzisiejszym teatrze nową szansę.

Przedstawienie w Tea­trze Dramatycznym reżyse­rował IGNACY GOGOLEWSKI; trzeba mu to przyznać, wygrał chyba ba­talię o Przybyszewskiego na scenie. I za to trzeba mu podziękować. Rzecz nie by­ła wcale łatwa, wymagała taktu i kultury, wydobycia tych elementów, które współgrają z odczuciami współczesnej widowni. Mo­że tylko jest ten spektakl zbyt nieśmiały, zbyt stono­wany. Domyślamy się dla­czego - z obawy przed śniesznością, przed melo­dramatem. Aktorzy grają z dużą wrażliwością, ładnie i cienko ale i im brak pew­ności, czy to co pokazują trafi do widza, czy go bę­dzie obchodzić dramat czworga ludzi zamkniętych w zasypanym śniegiem wiejskim domku, ludzi nie mieszczących się w życiu, które sobie stworzyli, tęskniących do czegoś co jest nieuchwytne, nierealne a przecież waży na ich losie. Najciekawiej i najprawdziwiej wypadł ZBIGNIEW ZAPASIEWICZ w roli Ka­zimierza, on właśnie najle­piej czuje poetykę tego utworu, przekonywająco łą­czy powściągliwość, jakiej wymaga współczesna kon­wencja z pasją, z płomie­niem, jaki zapalał w swoich bohaterach Przybyszewski. JANINA TRACZYKÓWNA z obawy przed przeryso­waniem dramatu młodo­polskiej heroiny - chowa się w sobie, gra zbyt ostroż­nie, dlatego ucieczka zdra­dzonej Bronki w śmierć nie­dostatecznie została umo­tywowana. Ma przy tym sceny doskonałe; to bardzo utalentowana aktorka, któ­rą z przyjemnością zawsze się ogląda. WOJCIECH DURIASZ interesująco za­grał męża Bronki, Tadeu­sza zakochanego w innej kobiecie, w "femme fatale" - Ewie. W tej roli zoba­czyliśmy dawno nie wi­dzianą MARIĘ WACHOWIAK, starą niańkę Makrynę gra IRENA GÓRSKA a lokaja STEFAN WRONCKI.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji