Cnota bezinteresowności
- Sergiej dokonuje bilansu, dostrzega, jak wiele spraw ma do załatwienia z samym sobą, z bliskimi. Żeby coś zmienić, trzeba w ogóle podjąć decyzję o rozpoczęciu takiego procesu. Może to jest też prawda mało odkrywcza, ale ona bardzo często ludziom umyka - o premierze "Miasta" w Teatrze Ateneum w Warszawie mówi aktor PRZEMYSŁAW BLUSZCZ.
Przemysław Bluszcz swoje najważniejsze role stworzył w Teatrze Modrzejewskiej w Legnicy. Dwa lata temu porzucił tę scenę i właśnie związał się z warszawskim Ateneum, w którym przygotowuje rolę Sergieja w sztuce Griszkowca "Miasto". Premiera 14 marca.
Michał Smolis: Bohater sztuki Griszkowca, którego grasz, chce opuścić tytułowe miasto i spalić za sobą wszystkie mosty.
Przemysław Bluszcz: Cierpienie egzystencjalne, którego doświadcza Sergiej, jest tak wielkie i głębokie, że poważnie rozważa on radykalną zmianę całego dotychczasowego życia.
"Niczego nie czuję, oprócz tego jakiegoś globalnego procesu (...) uświadamiania sobie własnej słabości, tej kompletnej niezdolności do niczego... I jeszcze rozumiem (...), że już zawsze będę tym, kim jestem" - mówi twój bohater w jednym z monologów. Nie masz wrażenia, że ten ból istnienia jest dosyć powszechny, mocno oklepany w literaturze?
- Dotykasz materii samego tekstu. Autor pisze o prostych sprawach, a zadaniem teatru jest tak opowiedzieć historię, żeby nie zabrzmiała banalnie.
Co sam odkryłeś pod spodem prostej historii?
- Sergiej dokonuje bilansu, dostrzega, jak wiele spraw ma do załatwienia z samym sobą, z bliskimi. Żeby coś zmienić, trzeba w ogóle podjąć decyzję o rozpoczęciu takiego procesu. Może to jest też prawda mało odkrywcza, ale ona bardzo często ludziom umyka. Nie chcę zdradzać tajemnic naszego przedstawienia. Staramy się, żeby nie było ono jednoznaczne i otwierało widzom ścieżki w głąb nich samych.
"Po iluś tam latach pracy doszedłem do momentu, w którym coraz mniej interesuje mnie zagadywanie emocji. Fascynuje mnie raczej to, co poza słowami, obok słów" - powiedziałeś w jednym z wywiadów. Tymczasem w sztuce Griszkowca wylewa się ocean słów...
- To jest atrakcyjna literatura, ale trudna do przełożenia na scenę. Artur Urbański, reżyser naszego przedstawienia, "gadającym głowom" Griszkowca dodaje tło i kontekst inscenizacyjny: pokażemy stan mojego bohatera, nie będziemy tylko o nim mówić. Teatr dzieje się przecież głównie między słowami.
Sergiej porzuca "miasto", ty porzuciłeś dwa lata temu Legnicę i Teatr im. Heleny Modrzejewskiej.
- Legnickiemu teatrowi zawdzięczam cudowną artystyczną i życiową przygodę, która trwała jedenaście lat. W Teatrze im. Modrzejewskiej cały zespół brał udział w każdym kolejnym projekcie. Kończyliśmy jedno przedstawienie i zaczynaliśmy pracę nad następnym. Chciałem spróbować innego rytmu, innej "rzeczywistości". Jak Kordian poczułem, że "...trzeba mi nowych skrzydeł, nowych dróg potrzeba..".
Od tego sezonu związałeś się z Warszawą. Nie żałujesz, że progresywny teatr w Legnicy zostawiłeś dla Teatru Ateneum - symbolu akademickiego skostnienia?
- Dyrektor Izabella Cywińska otwiera scenę Ateneum na nowe tematy i inną publiczność. Chcę uczestniczyć w tym procesie, jestem otwarty na dialog. A to, że teatr Ateneum jest tak, a nie inaczej postrzegany...
Zmienisz to? Byłeś w teatrze, w którym był zespół. Teraz znalazłeś się w zespole gwiazd. Duża różnica.
- Mam nadzieję, że wszyscy zmienimy ten teatr. W sztuce interesuje mnie rozmowa. Nowi ludzie w zespole to okazja do nowej rozmowy. Najważniejsze to chcieć porozmawiać, a przecież jest z kim.
W Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej spędziłeś ponad dekadę. Skąd się wziął ogólnopolski sukces legnickiej sceny?
- Sztuka to jest wizja, a Jacek Głomb ją miał; uważał, że teatr może zmienić rzeczywistość. Razem z nim uwierzyła w to idealistyczne hasło grupa ludzi, temu myśleniu został podporządkowany dobór repertuaru. To dlatego opuściliśmy teatralny budynek i wyszliśmy ze swoimi projektami w przestrzeń miejską. Jacek postanowił łączyć ludzi i różne środowiska w ramach wartości, jaką jest wielokulturowość, inność Legnicy. Sukces polegał na tym, że widz podjął dialog z teatrem, a teatr zmienił widza.
Drugim ważnym reżyserem, z którym zetknąłeś się w Legnicy, był Przemysław Wojcieszek. Byłeś nawet akuszerem jego pracy w teatrze...
- Zagrałem w filmie Przemka "W dół kolorowym wzgórzem". Powiedział, że chciałby zrobić coś w teatrze. Dałem mu telefon do Jacka... Dogadali się i Przemek zadebiutował w teatrze "Made in Poland", a dwa lata później wyreżyserował jeszcze "Osobistego Jezusa". Gdyby jednak w samym Przemku nie było niezgody na rzeczywistość, która nas otacza, nie byłoby niczego: ani jego teatru, ani filmu.
Niezgody, czyli buntu?
- Buntu, ale też dialogu albo manifestu; który jest zaproszeniem do dyskusji. Tym powinna się zajmować sztuka. Ogłaszanie swoich racji w sztuce (poza nielicznymi wyjątkami) okazuje się najczęściej stratą czasu i mdłą nudą.
Jak reżyser filmowy odnalazł się w teatrze?
- Jego siła wzięła się paradoksalnie z kompletnej nieznajomości teatru. Brak jakiegokolwiek obciążenia zaowocował całkowicie nową, świeżą formułą narracyjną. Przemek również świetnie się wpisał w naszą zespołowość. Brak aktorskiego egoizmu pomaga w spotkaniu z drugim człowiekiem, a w Teatrze im. Modrzejewskiej staraliśmy się zawsze, aby nadrzędną wartością był końcowy efekt - przedstawienie jako całość. Bezinteresowność zwykle okazywała się cnotą.
Wojcieszek również ciebie obsadził w nietypowej roli: w "Osobistym Jezusie" zamieniłeś kostium dyżurnego szwarccharakteru na pogubionego w świecie wartości Ryśka. Jak się próbujesz bronić przed szufladą?
- W najprostszy sposób: szukam innych ról, co nie zawsze przynosi efekty. Aktor z reguły w nie ma wielkiego wpływu, jak jest obsadzany; dlatego trzeba próbować robić coś innego na własny rachunek.
Właśnie to robisz: przygotowujesz monodram "Krysuvik" według tekstu Dolnoślązaka, Huberta Klimko-Dobrzanieckiego.
- Tak, to trochę projekt z cyklu "inny ja". Reżyseruje moja żona Ania Wieczur-Bluszcz. Zachwycił nas ten tekst. To prosta, ludzka, przepełniona poezją i miłością historia, którą bardzo chcemy ludziom opowiedzieć. "Krysuvik" jest taką trochę "hiobową" opowieścią.
Twój sukces teatralny jest mocno związany ze współczesną polską dramaturgią, przysłonił twoje role z wielkiego repertuaru: Kordiana w dramacie Słowackiego, Klaudiusza w "Hamlecie". Nie masz wrażenia, że coś za coś?
- To jest tendencja całego dzisiejszego teatru, który odwrócił się od klasyki ku szeroko pojmowanemu repertuarowi współczesnemu. Myślę jednak, że nie ma dla aktora większej przyjemności od zagrania roli w dramacie Shakespeare'a, Słowackiego, Camusa czy Moliera... Przed laty studiowałem krótko na filologii polskiej. Tam usłyszałem na jednym z wykładów, że starosłowiańskie "diwe" oznacza Boga, a więc nasze współczesne "zdziwić się" to tyle, co "zobaczyć Boga". Chciałbym dziwić ludzi, chciałbym, żeby ludzie dziwili mnie. Aż i tylko tyle. Być w procesie... niekoniecznie globalnym.