Artykuły

O miłości

Pozytywne reakcje widzów są częste - aktorom właściwie bez przerwy towarzyszą wybuchy śmiechu, a na końcu długie oklaski. To w sumie trochę zaskakujące. Teatry repertuarowe w stolicy nie dają okazji do oglądania spektakli nietypowych formalnie, bez teatralnego zadęcia - o "Fragmentach dyskursu miłosnego" w rez. Radosława Rychcika w Teatrze Dramatycznym w Warszawie pisze Jan Ensztein z Nowej Siły Krytycznej.

"Fragmenty dyskursu miłosnego" w Teatrze Dramatycznym zaskakują. Przedstawienie, stworzone na podstawie dzieła Rolanda Barthesa o tym samym tytule, daje chwilę oddechu od teatralnej stołecznej sztampy.

Wpływ autora "Fragmentów" wyczuwalny jest nie tylko w tekstowej warstwie spektaklu. Juz w koncepcji formalnej widoczna jest inspiracja strukturalizmem czyli nurtem, który Barthes reprezentował. Założenia konstrukcyjne skupiają się zatem wokół pewnych powtarzalnych i uniwersalnych motywów kulturowych. Nie ma tu bohaterów, króla i królowej, czy innej banalnej bajki. Przedstawienie tworzy czwórka aktorów: Klara Bielawka, Joanna Drozda, Marcin Bosak i Adam Graczyk. Nie budują oni konstrukcji fabularnej, a jedynie odgrywają klisze - struktury odnoszące się do tematu miłości i związków. Pewna niespójność przedstawienia jest zatem intencjonalna i do pewnego momentu nie razi. Warsztatem czwórki młodych aktorów nie jest typowa gra dramatyczna. Reżyser, Radosław Rychcik, odszedł od narracji opartej na dialogach na rzecz mowy ciała, która nie musi wtłaczać myśli w ciasne ramy zdań, ułożonych i przemyślanych wypowiedzi. Według reżysera język nie jest w stanie wyrazić miłości, a jeśli tak, to dokonuje tego w niedoskonały sposób. Ilustruje to scena, w której czwórka aktorów, stojąc przodem do widowni, krzyczy przez kilka minut "Kocham cię!", a także powtarzająca się tyrada Marcina Bosaka: "Chcę aby dwa słowa odpowiedziały sobie jednocześnie!". Kwestia wypowiedziana po raz piąty czy dziesiąty traci sens i emocjonalną wartość.

Ruch i ciało są lepszymi narzędziami do opisywania i wyrażania uczuć, paradoksalnie również dzięki swojej niejednoznaczności. Z ust Bosaka pada ważne dla spektaklu zdanie: "terror sensu zostaje zniesiony". Ma ono podwójne zastosowanie, należy je bowiem odnieść zarówno do problemu emocjonalności, jak i całej strategii przedstawienia. I faktycznie - odbiór tego, co obserwujemy na scenie nie sprawia problemu, a przy tym, ograniczenie fabularne i tekstowe sprawia, że widz ma dużą swobodę interpretacyjną.

Sam temat miłości jest w obrazie Rychcika potraktowany z przymrużeniem oka, często komicznie. Charakterystyczne jest wrażenie dystansu i luzu w grze aktorskiej. Na szczęście, ponieważ "Fragmenty" nie dają raczej okazji do pokazu aktorskiego kunsztu i nie ma pewności, czy wszystkich byłoby stać na taki pokaz. W kilku momentach można mieć wręcz wrażenie, że granica pomiędzy spektaklem a dziecinadą zostanie przekroczona. Część zespołu nie ma chwilami nic do roboty, musi czekać na swoją kolej. Zgrzyty zauważalne w grze nie są jednak znaczące, a z naddatkiem rekompensuje je najzabawniejsza scena spektaklu, w której Adam Graczyk przez kilkanaście minut, męcząc się niewiarygodnie, wydając nieartykułowane dźwięki, próbuje ustawić partnerkę w pożądanej pozycji. Wreszcie, przy salwach śmiechu rozbawionej widowni, zanurza się w wannie pełnej wody.

Scenografia zbudowana jest w zasadzie z przedmiotów jednorazowego użytku. Rowery, budka telefoniczna, wanna - w przedstawieniu nie są to jednak przedmioty codzienne i niezbędne, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni. Niczemu na dobrą sprawę nie służą. Odgrywają tylko jakąś rolę w scenie. Rowery jeżdżą w miejscu, budka jest okazją do wypłakania się do głuchej słuchawki. Mimo iż prawdziwe, traktowane są tylko i wyłącznie jak rekwizyty chwilowej zachcianki.

Pozytywne reakcje widzów są częste - aktorom właściwie bez przerwy towarzyszą wybuchy śmiechu, a na końcu długie oklaski. To w sumie trochę zaskakujące. Teatry repertuarowe w stolicy nie dają okazji do oglądania spektakli nietypowych formalnie, bez teatralnego zadęcia. W tym sensie "Fragmenty" są w Warszawie, mimo wad, perełką. Zachwyt nie trwa jednak przez cały czas. Koncepcja spektaklu nie wytrzymuje bowiem półtoragodzinnej próby. Skecze-klipy, na które przedstawienie jest podzielone, nie wciągają widza do końca, może dlatego, że są ze sobą powiązane dosyć umownie. To, co w pewnym sensie jest zaletą spektaklu, staje się przy końcu także jego piętą achillesową. Brak ciągłości i wrażenie na przemian interesującej i nudzącej chaotyczności wywołuje chwilami mieszane uczucia. Faktem jest jednak, że widownia wychodzi z sali rozbawiona i usatysfakcjonowana. I mam wrażenie, że nie ma to nic wspólnego z poczuciem spełnionego obowiązku po wysłuchaniu wykładu czy skomplikowanej, stylizowanej opowieści z happy endem.

Czy jednak Radosław Rychcik powiedział coś nowego na temat miłości? A da się w ogóle coś nowego powiedzieć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji