Wystarczy być ptakiem
W kraju nad Wisłą przypadki uznawane za beznadziejne lub utopijne, określa się pogardliwym: "odlotowe". "Ptasiek" Williama Whartona jest odlotowy. W najlepszym tego słowa znaczeniu. Jest elitarny. To historia dla wybranych, którzy potrafią wznieść się ponad palące problemy urynkowienia, a nieuchronność procesu prywatyzacji nie pozbawiła ich - przepraszam za słowo - wrażliwości.
Każda epoka niesie inny rodzaj zagrożeń. W każdej jednak dochodzi do rozstrzygania elementarnego wyboru filozoficznego, który jest de facto konfliktem postaw życiowych: aktywno-agresywnej i pasywno-ofiarnej. Al - osobnik ostro walczący o byt, ulega stopniowej fascynacji odmiennością dążeń Ptaśka. Nadwrażliwca, realizującego się w obserwacji życia ptaków i w przemożnej chęci... bycia jednym z nich.
Spotkanie dwóch najzupełniej różnych osobowości było znaczącą lekcją zwłaszcza dla Ala, którego postawa zostaje poddana brutalnej weryfikacji na prawdziwym polu bitwy. Jakże inaczej brzmi jego przepełniona fizycznym i psychicznym cierpieniem opowieść wojenna o ludziach idących przeciw sobie do ataku, od sugestywnej gawędy Ptaśka, o tym, jak to w pazurach kota krwawo kończą żywot jego pisklęta i samiczka-żona. Giną w szponach stworzenia zupełnie innego gatunku. Nie przyszłoby im do ptasich móżdżków, by wyniszczać się wzajemnie bez potrzeby zaspokajania głodu, jak czynią to ludzie.
Wyreżyserowany przez Adama Srokę "Ptasiek" jest kameralnym koncertem rozpisanym na dwóch aktorów. Niespotykany ładunek emocji przyniosła kreacja Jacka Sobieszczańskiego, który swej skurczonej, nieopierzonej postaci małomównego Ptaśka, umiał nadać rys postawy godnej podziwu. Jego milczący wizerunek byłby jednak niepełny bez pełnych ekspresji słownych zaczepek Mieczysława Morańskiego, który grał na korzyść kolegi, kreując bardziej jego niż swój portret. To znakomity spektakl, który potrafi przekonać, że czasami wystarczy być... ptakiem.