Artykuły

Koci, koci łapci...

CZY widz musi wiedzieć, czym uraczy go teatr dziś wieczorem? A jeśli nie - to jak daleko sięga prawo teatru do zaskoczeń, nieporozumień? I czy to jasne, że publiczność zniewolona to nie to sa­mo co zadowolona? Dziesiątki takich pytań przychodziło mi do głowy, obecnej w towarzystwie Zdziwienia i Nudy na najnowszej premierze, w "Ateneum". Ściślej na Scenie Na Do­le, najniższej wprawdzie - co nie przeszkadza, że poziom był tam zaw­sze wysoki.

Dawano Kabaret Kici-Koci, refleksyjno-błazeński pamiętnik z rzeczy­wistości, wydany w ostatnim tomiku poety "OHO", złożonym do druku w 1983 roku. Dawno, dawno temu. I choć pamiętam doskonale fascynacje, jakie towarzyszyły lekturze, kiedy książka wyszła przed 3 laty, ten upływ czasu okazał się jedną z wielu przeszkód, piętrzących się przed teatrem. Trzeba było od razu zgodzić się, że "teksty są śladem - jak by powiedział sam Białoszewski.

Ala czy śladem tamtych dni tylko domowego patosu, codzienności nie codziennej polityki, stanów wojennych, strajków ogonowych? Skądże. Śladem teatru Białoszewskiego, "teatru osobnego", który znać możem tylko z przekazu i legendy, jednak przecież znać powinniśmy. W czyn­szowej kamienicy na Tarczyńekłej w 1955 roku, w mieszkaniu poety Le­cha Emfazego Stefańskiego stał się teatr. Warto by wiedzieć, że pro­gram pierwszy składał się m.in. z "Kabaretu-pieśni na krzesło i głos..." bo tam, wtedy wszystko się mogło teoretycznie zdarzyć. Była to przede wszystkim zabawa w teatr, intelektualna gra. Kiedy zamknął się ten rozdział - nie zniknęła w twórczości Białoszewskiego tamta estetyka - najprościej mówiąc: dialog nie za­nikł, pozostała teatralność poezji - scenariusza. Słowa funkcjonowały w zamierzonym chaosie, tworząc groteskowe zlepki ( tytuł jednego z tomików "Szumy, zlepy, ciągi"!); nonsens i patos, sentymentalizm i ekshibicjonizm stawały się kreacją logicznej rzeczywistości artystycznej. W tej jak w dawnym teatrze Białoszewskiego - aktorzy nie musieli być przywiązani do ról, lektorzy do tekstów.

Wyglada na to, że tej świadomości zabrakło realizatorowi ambitnego pomysłu przeniesienia "Kici-Koci" na scenę. Nie pierwsza to próba i pewnie nie ostatnia. Pokusa jest wielka. Ale - bywa - że równie wielka jest pokuta. Tylko dlaczego pokutuje widz?

Wieczór jest nużący i długi. Wy­starczyło dać posmakować - doszło do przesytu. Dość powiedzieć, że adaptator uzupełniał jeszcze tekst "Kabaretu" posiłkując się wierszami z innych partii tomiku, zamiast ciąć i skracać. Jakby nie wiedział, że mały, gustowny drobiazg, choć egzotyczny (a dla większości widzów taka jest poezja Białoszewskiego) - z pewnością przebije nieposkromio­ne bogactwo.

Ta bezradność w obcowaniu z tekstem zaowocowała próbą przesadnej teatralizacji drobiazgów Kici-Koci (harce kurtyny są zabawą samą w sobie). W tym wszystkim musieli znaleźć się aktorzy. Właściwie udało się to jedynie Krystynie Tkacz, właśnie rozpoczynającej w "Ateneum" nowy rozdział swojej interesującej kariery. Być może ona właśnie ma ten rodzaj poczucia humoru, któ-ry każę absurd pomieszać z prozą, parodię oddalić od dosłowności, a nonsens uwznioślić - tak jak to jest u Białoszewskiego. Tak, jak to mogłoby być, w co wierzyli z pewnością także Dorota Nowakowska, Agnieszka Pilaszewska, Marian Opania i Tomasz Kozłowicz, eksperymentujący wraz z reżyserem wieczorami w okolicach północy.

Niesprawiedliwością byłoby niezauważenie jednego konsekwentnie spójnego elementu tego spektaklu - muzyki Janusza Stokłosy, dopisują­cego do konceptów poety - własne. Dzięki temu kilka wierszy może funkcjonować z powodzeniem jako piosenki osobne z tego przedstawienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji