Artykuły

J.B., R.R. i inni

Nie przestaję myśleć o Robercie Rożdiestwienskim, poecie rosyjskim, z którym kiedyś byliśmy sobie bliscy, potem rozstaliśmy się i ja przez ponad trzydzieści lat nie przyjeżdżałem do jego kraju, a on na samym początku przyjechał raz do Warszawy (który to był rok? można sprawdzić, bo pamiętam pokaz filmu "Baza ludzi umarłych", na który go wprowadziłem, nim zabrałem do nas na kolację, przyszedł na nią także Witold Dąbrowski z Irką), no i wtedy właśnie doszło do tej scysji gwałtownej, po której, jeśli nawet bywał w Polsce, to się do mnie już nie odzywał. Poszło, ależ tak, o Polskę, o Rosję, o socjalizm, w który Robert chciał jeszcze wierzyć i wymawiał nam małostkowość, wyrzekanie się zbyt pochopne świetlanego marzenia, ironiczne wywyższanie się "Europejczyków" nad słowiańskimi braćmi, akceptującymi - w imię nadrzędnego celu - surowy ład swego państwa i ubóstwo egzystencji powszedniej. Czułem się zaskoczony i rozczarowany, bo wcześniej znałem go jako jednego z "młodych gniewnych", zdystansowanego wobec "słusznie myślących" kolegów na moskiewskiej uczelni - i bodaj ta właśnie "opozycyjność" przyczyniła się była do naszego zbliżenia - ale to działo się w osobliwym okresie, znaczonym śmiercią Stalina, obaleniem Berii, rewelacjami Chruszczowa na XX Zjeździe, powracaniem więźniów zza starganych drutów Gułagu... - a teraz zaczął się inny czas, drżenie ziemi ustało, ogólna "stabilizacja" sprzyjała raczej pogodzeniu się z rzeczywistością niż uporczywemu jej negowaniu, i Robert należał do tych, którzy sami nie spostrzegli, jaka w nich nastąpiła metamorfoza. Podobne przeistoczenia obserwowałem jeszcze niejeden raz w życiu, u różnych ludzi, z okazji różnych zmian sytuacji, i nie zaskakiwały mnie już tak bardzo. Co do Rożdiestwienskiego, który po hucznych sukcesach na estradach buntowniczej liryki w latach postalinowskiej odwilży ustatkował się jako uznawany literat, piastujący ważne funkcje w Związku Pisarzy, to nigdy chyba mimo wszystko nie zatęsknił za żelazną ręką Ojca Narodów, nie przystał do partyjnego betonu ani do rosyjskich nacjonalistów czy nacjonal-komunistów. Po prostu żył "normalnie", był "realistą", w głębi duszy tęskniąc, być może, za minionym młodym zuchwalstwem. I kiedy nastała gorbaczowska "głasnost'"- dał głos, jak wolno było się spodziewać, po stronie reformy, demokracji, przyzwoitości...

W roku 1990 - po raz pierwszy od 1956 - znalazłem się znowu w Moskwie, i po raz drugi w 1991, tuż po niefortunnym puczu sierpniowym. Widywałem bardzo dawnych i całkiem nowych znajomych, wśród tych dawnych był Jewtuszenko, który w pewnej chwili, przy stole, nachylił się do mnie i szepnął: "powinieneś zadzwonić do Roberta". Nie zareagowałem, a on nie powiedział nic więcej - teraz myślę, że już wiedział i że gdyby dał mi do zrozumienia, ale nie, nie mam prawa zwalać na Jewtuszenkę, dość że nie skorzystałem z mimochodem rzuconej rady. I oto tego lata, po raz któryś już w Moskwie, nazajutrz po przyjeździe z twerskiej prowincji, gdzie spędziłem kilka dni u innego poety i przyjaciela, usłyszałem od Okudżawy, że przeziębił się na pogrzebie - na pogrzebie? no tak, przecież wczoraj na górze cmentarnej w Pieriediełkinie (tam, gdzie spoczywa Borys Pasternak) pochowano Roberta Rożdiestwienskiego... Zadzwoniłem do wdowy (Bułat podał mi numer) i usłyszałem znajomy sprzed lat, choć przyćmiony papierosową chrypką głos Ałły, która nie okazała zdziwienia: "...to ty, Witek... Robert ciebie lubił... chcesz, dam ci jego ostatnie wiersze..."

Było ich kilkanaście, na komputerowym wydruku, zabrałem je do Warszawy i już w pociągu wielokrotnie czytałem, a w domu cztery przełożyłem i wysłałem do "Tygodnika". W jednym zwracał się z apelem do bliskich: "Z nagła nie zapadajcie w tę rosyjską topiel bezdenną. Żyjecie. I - no tak - pożegnajcie się ze mną". W innym borykał się z ojczystą historią. "Ponad Rosją co wiek, co rok dudnił krwawych obłoków krok... Z krwawej mgły piął się do chmur i więzienia, i Kremla mur..." Ale najbardziej przejmujący był dla mnie ten, który przytoczę w całości:

"Wstrząsał salą

nieludzki skowyt.

Dygotała rozpacz

i przerażenie.

- Siostro, zastrzyk!

Siostrzyczko - przeciwbólowy!!! -

I milczenie.

Już do końca

milczenie.

...O przyszłości radzą

uczone głowy.

A dokoła wyje,

miota się kraj:

- Siostro - prędzej!

Błagam - przeciwbólowy

daj!

daj!"

Próbuję uprzytomnić sobie, co mną tak targnęło w tym akurat wierszu. Czy - że autor, wypełniony przecież własnym bólem, własnym umieraniem, jakby oderwał się od swojego udręczonego ciała i przylgnął do współumierającego, współcierpiącego na szpitalnej sali, z nim, w nim przyjmując to nie do wytrzymania, trwające, i tamto nadchodzące nieuchronnie i bezlitośnie? Czy - że jak zwielokrotnione echo osobnych, biologicznych bólów człowieczych usłyszał - on, trybun obywatelskich emocji w niegdysiejszym czasie nadziei - zbiorowy, zadany przez dziejącą się historię ból swojego kraju? Ból złożonej niemocą i - czyżby rzeczywiście? - dogorywającej ojczyzny.

Nie o to w końcu chodzi, czy się nie mylił, czy raczej przedtem nie trawiła Rosji śmiertelna choroba, czy stokroć straszliwsze nie były jej boleści tajone, jej skowyty zagłuszane skutecznie przez marsze triumfalne, czy z obecnych udręk nie ma większej szansy podnieść się uzdrowiona i próbująca smaku godniejszego niż dawniej życia. (Chociaż podobnie - jako ginącą, skazaną, zepchniętą w przepaść - widzieli Rosję dzisiejszą różni moi moskiewscy rozmówcy, zdarzało się, że i tacy, którzy w tamtej, "potężnej", zaznali potworności nieporównywalnych z jakąkolwiek niedolą dzisiaj...). Nie o rację wszakże chodzi w widzeniu świata przez człowieka na ostatniej krawędzi (czy to w ogóle możliwe?), lecz o miłosierdzie, o współczucie, do którego był zdolny w tym momencie wobec innego wyjącego z bólu człowieka i wobec ziemi, którą miał za chwilę opuścić.

Z cytowanego już pożegnalnego wiersza: "Kraju, który mnie przyjmie, z tego miejsca nie widać. Kogokolwiek skrzywdziłem, proszę dzisiaj każdego: wybacz!" I ostatnie linijki innego, w którym najpierw wyznawał, że zrzucił był ze znużonego grzbietu "jedyny swój krzyż" i porąbał na drwa: "Jeszcze ciężej bez krzyża. Jeszcze trudniej ponieść ten ból..."

Nie przestaję więc myśleć o Robercie Rożdiestwienskim, widzę jego twarz z łakomymi wargami dużego dziecka, w uszach mam strofy wierszy, tych sprzed lat i ostatnich, i z nim, z jego umieraniem, z wierszami, z którymi tłumacząc je obcuję najbliżej jak mogę (co za gorzka namiastka dawno utraconej żywej bliskości), kojarzy mi się nieoczekiwanie tyle teraźniejszych przypadków, spotkań, widoków, głosów...

W Teatrze Ateneum oglądam "J. B. i innych" - "sceny dramatyczne według Maksyma Gorkiego" w inscenizacji i reżyserii Tadeusza Konwickiego - i zastanawiam się, czemu tak uparcie odmawiała zrozumienia tej realizacji (a bodaj i samej sztuki) większość recenzentów. Nie, to nie jest sztuka o "rewolucji", o upadku dawnej Rosji, której akcję reżyser pozwolił sobie przenieść w czasy najnowsze, arbitralnie przestawiając historyczne znaki: nie carat i kapitalizm upada, jak u "zwiastuna burzy" Gorkiego, lecz po iluśtamletnim panowaniu komunizmu. To była - i jest nadal - sztuka o umierającym człowieku. O ulubionym, od najwcześniejszych opowiadań poczynając, bohaterze Gorkiego: mocnym człowieku, królu życia, zdobywcy - w rozmaitych okresach twórczości bywał nim malowniczy włóczęga, przestępca, rewolucjonista, ale także przebijający się ze społecznych nizin nuworysz, przemysłowiec, drapieżny cywilizator śpiącej prowincji - charakterystyka socjalna jest tu mniej istotna od psychologicznej, od przypisanej temu bohaterowi żywotności, energii, przeciwstawionej rosyjskiemu rozmemłaniu, którym pisarz gardził. W "Jegorze Bułyczowie" - późnej sztuce Gorkiego (autor miał 64 lata, rok wcześniej, po długim okresie wychodźstwa o niejednoznacznych motywach wrócił był do Rosji Sowieckiej, cztery lata później miał umrzeć) - tytułowy bohater (wykreowany quasi-sobowtór twórcy?) zostaje, w pełni sił, pożądań, zamierzeń, ugodzony przez nieuleczalną chorobę. Świadomość nadciągającego finału dociera stopniowo zarówno do niego, jak do jego otoczenia, z czego wynikają takie lub inne zachowania, sytuacje, demaskacje, zderzenia. O tym umieraniu króla życia jest tedy sztuka Gorkiego - i o nim też inscenizacja Konwickiego - zaprawdę wystarczająco doniosły i dramatyczny temat, żeby tzw. normalna publiczność, lekceważąc przestrogi recenzentów, wykupywała do ostatniego miejsca spektakle i oklaskiwała wielką rolę - która to już w jego olśniewającej karierze? - Gustawa Holoubka, a także wyśmienitą grę kilku innych aktorów (hurtem spostponowanych przez któregoś z mądrali-sprawozdawców). A to zapadanie się świata dokoła J. B. - jest przecież odchodzeniem każdego świata, dojmująco odczuwanym przez tego, który sam ma odejść - świat historycznie nacechowany, przeżywając swoją opatrzoną tym czy innym znakiem tragedię, jest zarazem chórem towarzyszącym tragedii indywidualnej, zawsze powtarzającej się, zawsze jedynej... Nie sądzę - a w każdym razie nie skłania mnie do sądzenia tak elegancki garnitur Holoubka, mini Grażyny Strachoty, wahadełko Krystyny Tkacz czy pudło po telewizorze SONY w głębi sceny - żeby Konwicki serio chciał nam wmówić, iż opowiada coś dziejącego się konkretnie teraz, w momencie upadku komunizmu i wykluwania się pokracznego kapitalizmu w Rosji. Raczej: także teraz, albo: wtedy, teraz i zawsze. Realia w tym przedstawieniu są wymieszane, reakcje i sytuacje, bóle i bunty - wieczne. A J. B. cierpi i umiera, a R. R. cierpiał i pisał wiersze, i umarł, a Gorki bał się i po powrocie do Rosji pisał "jak trzeba", ale niezupełnie, i umarł w nie wyjaśnionych do dzisiaj okolicznościach, a pisarze piszą, aktorzy grają, ludzie zbliżają się do siebie i oddalają, i zachłystują się goryczą, że na wszystko za późno, a publiczność przychodzi i wychodzi z teatru, a jakieś dekoracje świata się walą, a ktoś wznosi tymczasem inne...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji