Artykuły

Wenecki teatr cieni

"Wiśniowy sad" w reż. Andrzeja Bubienia w Teatrze im. Horzycy w Toruniu obejrzał Grzegorz Janikowski.

Nie od dziś wiadomo, że toruński Teatr im. W. Horzycy ma znakomity zespól aktorski. Wyrównany, zgrany, a w nim osobowości i talenty: Mieczysław Banasik, Sławomir Maciejewski, Paweł Tchórzelski, Maria Kierzkowska... Tylko w takim teatrze, z zespołem z prawdziwego zdarzenia, można i warto inscenizować Szekspira, Czechowa, dzieła z kanonu światowej dramaturgii. Wtedy się może udać. Z takimi aktorami lubią pracować uznani reżyserzy, jak Iwona Kempa, Andrzej Bubień, Krzysztof Rau, Anna Augustynowicz...

Z tym większym zaciekawieniem pojechałem do Torunia na premierę "Wiśniowego sadu" i wracam po dobrym przedstawieniu. I nie tylko o pięknie rozwiązaną scenę finału chodzi, choć gdy Firs (Mieczysław Banasik) umiera i upuszcza z rąk laskę - ciarki chodzą po plecach. A jeszcze po chwili reżyser ukazuje nam całą tę czechowowską ludzką menażerię na podeście niczym cienie w ludzkiej komedii (wykorzystując wenecki horyzont). Bo też co zostaje po bohaterach "Wiśniowego sadu", po zderzeniu kilku formacji społecznych, odchodzącego świata arystokracji, młodych organiczników, nowego kapitalisty Łopachina (Jarosław Felczykowski)? Co zostanie po naszej dekadzie wolności ze zdeklasowaną inteligencją czy mniej lub bardziej biznesmenami?

Niepiękni dekadenci

W jednym z listów Antoniego Czechowa do Aleksieja Suworina znajdujemy taką uwagę: "Piękny jest świat Boży. Tylko jedno niepiękne: my. Jak mało w nas sprawiedliwości i skromności..." To mogłoby być motto toruńskiego "Wiśniowego sadu". Od początku mieszkańcy dworu i jego bywalcy grzeszą bezmyślnością i pychą. Są dekadenccy, zatopieni we własnym cierpieniu, pragnieniach, marzeniach, romansach. Istnieją tylko emocje. Nawet Łopachin Jarosława Felczykowskiego, zamiast być realistą i dorabiającym się fortuny "synem chłopa pańszczyźnianego" - tęskni za wyższą sferą. Aktor w bardzo dyskretny sposób broni tę postać. To nie jest gbur, ale ogromny, "misiowaty" marzyciel. Już w pierwszej scenie - gdy czeka na powrót Raniewskiej z Paryża - zasypia na krześle z książką! Jak dumny paw, ale i jak dziecko, z niedowierzaniem podziwia swój drogi i wytworny strój. A gdy kupi legendarny sad łapie się za głowę niczym "pijany szczęściem". Felczykowski nie zagrał chama - i to jest wielka zaleta spektaklu. Obronił Łopachina, jego prawo do uczuć i marzeń, wydobył jego niepewność. Jego Łopachin nie oświadczy się Warii, bo marzy o Raniewskiej, bo obawia się samego siebie. Będzie uciekał w pracę, bo nie wie, co jest jego przeznaczeniem. Lęka się pustki. Mógłby powtórzyć za Czechowem: "Trzeba pracować, a resztę pal sześć".

Firs jak stare drzewo

"Wiśniowy sad" Bubienia jest zanurzony w czechowowskim rytmie: powolnym, przeciekającym, nieco dekadenckim. Nie ma w nim naturalizmu, żadnych odgłosów siekier, rodzajowych zaśpiewów - tylko w tle stale obecna atonalna muzyka, znakomicie stopniująca napięcie. Drąży, drży, irytuje. Tak jak dekadentyzm Raniewskiej (Karina Krzywicka) czy głupota naiwnej Duniaszy (dobra rola Matyldy Podfilipskiej). Toruńskie przedstawienie stoi zespołowym aktorstwem. Jest w nim kilka wyśmienitych ról, jest wzajemne słuchanie się partnerów. Widać to wyraźnie w wielu scenach. Choćby sposób, w jaki postaci reagują na opiekuńcze i troskliwe zrzędzenie starego Firsa (wyśmienita rola Mieczysława Banasika). Firs przemawia tubalnym głosem staromodnego majordomusa. Widać, że zrósł się z tym dworem, że jest jak te wiśnie w sadzie. Można je tylko wyrąbać, przesadzić się nie da.

Takich perełek aktorsko-inscenizacyjnych jest więcej. Nie zapomnę przecudacznej Szarloty (wyborna Maria Kierzkowska), gdy po nocy w balowej białej sukni snuje się po salonie, nie wiedząc czy udać się na spoczynek czy może powędrować na romantyczną przechadzkę do sadu. Ta sama zadzioma Szarlota kilka chwil później z fuzją w dłoni "poluje na..." miłość, sens życia, wygłasza monologi o samotności, kpi ze swojego losu, zazdrośnie obserwuje zaloty Jaszy i Jepichodowa (świetny Paweł Tchórzelski) do Duniaszy. Jest tuż obok nich, a jednak sama - ekscentryczna, niezrozumiana, obca.

W czechowowskiej ciszy, w aurze sennych konwenansów i nasłuchiwania wszyscy zagłuszają niespełnienie i cierpienie. Wciąż czekają, snując się po ogrodach i pokojach, żartując, romansując... Właściwie nic się nie dzieje, nic nie wydarza. Ot, może tylko ucieka im życie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji