Pięć postaci w poszukiwaniu medium
W ciągu kilkunastu miesięcy dyrekcji Zbigniewa Marka Hassa zdążyliśmy się już, przyzwyczaić, iż teatr co jakiś czas proponuje nam widowisko muzyczne pełne inwencji, ruchu, światła i barwy. Tutaj tego wszystkiego zabrakło. Lecz nie tylko dlatego ów skromny, kameralny wieczór pozostawił mieszane uczucia niedosytu, zagubienia i estetycznej dezorientacji.
Tego wieczoru Starszych Panów nie ma w domu. Po salonie snuje się gromada stworzonych przez nich typów. Reżyser wpuścił ich, sądząc, że to rodzina. Cóż, niby ojcowie wspólni, lecz każda z tych osób jest dzieckiem innej sytuacji. Teraz próbują nawiązać ze sobą kontakt, lecz ten wciąż się rwie, jak to zwykle rozmowa obcych sobie osób pod nieobecność gospodarzy.
Sytuacja niezręczna, obfitująca w wiele raf. Pomysł przeniesienia tych piosenek z ekranu telewizyjnego na scenę teatralną od samego początku wydawał się ryzykowny. Ryzykowne, przede wszystkim, wydawało się podejmowanie próby rywalizacji z pierwowzorami - z twarzami i z głosami znanych aktorów, którzy byli pierwsi, z którymi się poszczególne piosenki w pamięci telewidzów związały. O-kazuje się jednak, iż największe niebezpieczeństwo nie tu się kryło, piosenki bowiem biorąc każdą z osobna - podane nam zostały z taktem i kulturą, i gdyby to był po prostu wieczór piosenek - można by go uznać za udany.
Nie powiodła się jednak próba zrobienia z nich teatru. Surowa próba sceny przypomniała dobitnie, czym był kiedyś naprawdę Kabaret Starszych Panów. To był kabaret snów. Jego postaci nie były z tego świata - to były tylko projekcje poetyckich marzeń dwóch Starszych Panów zrodzone w chwilach kapryśnych i ulotnych z poświaty szklanego ekranu, mediumiczne emanacje, które mogły istnieć, działać i porozumiewać się ze sobą li tylko w obecności i za pośrednictwem swoich dwóch mediów w żakietach i w cylindrach. Nie były nigdy samodzielne. I oto reżyser teatralny odciął je od tej pępowiny, mówiąc: żyj teraz sobie rodzinko - sama. Błąkają się więc - bezradne, bezwolne zjawy, rozpaczliwie szukając oparcia, ręki, która by je podtrzymała. Może ręki konferansjera - prestidigitatora, który by nimi pokierował? A może po prostu nowej, wyraźnie skonstruowanej fabuły, w której by te postaci mogły na nowo się odnaleźć? Nie wiem.
Reżyser zatrzymał się wpół drogi, co rusz zerkając wstecz, w stronę tamtego, dawnego Kabaretu. A to zza sceny zabrzmi pamiętna "Ramona" a to okrzyk: "Jezus, Maria na pomoc!" - wyrwane z kontekstu, użyte tylko w charakterze przerywnika, bez żadnych odniesień do nowej sytuacji... Z takich aluzji, mru-gań do widza i sztucznie wywoływanych skojarzeń nie tworzy się jednak teatru. Stało się zatem to, co stać się musiało. Otrzymaliśmy składankę, mało wyrazistą, dość przypadkową i w trochę - powiedzmy szczerze - prowincjonalnym duchu: "pokazujemy co umiemy".
Czy należało w ogóle próbować? Czy się nam podoba czy nie, będzie to robić coraz więcej ludzi, coraz bardziej bezceremonialnie. Te piosenki zbyt kuszą, by je zostawiono w spokoju. W końcu znikną jakiekolwiek obiekcje, pojawi się wiele rozmaitych interpretacji, niektóre z nich może zaczną żyć wreszcie całkiem nowym, własnym życiem, w nowej stylistyce, w nowej oprawie. My się przyzwyczaimy - a ktoś przecież musiał i na tej drodze być pierwszy.