Artykuły

Odmrażanie kartofla

1.

Oglądając w Teatrze Ateneum "Marię i Woyzecka" według Georga Büchnera, przedstawienie, którego autorem - jak potulnie napisano w programie - jest Adam Hanuszkiewicz, wspominałam sobie z rozrzewnieniem nasze dobre lata sześćdziesiąte, pełne sukcesów lata siedemdziesiąte, owe czasy narodowych debat poświęconych zagadnieniu autonomii teatru. Cały kraj rozwiązywał wtedy z zapałem dylemat reżyser-autor; przyzwoici krytycy w uniesieniu z troską pisali: "Inscenizator współtworzy współczesną wyobraźnię swojego społeczeństwa". A potem z trwogą pytali, czy Hanuszkiewicz jest istotnie najlepszą kandydaturą na przywódcę młodzieży, czy jego łatwe bestsellery nie wypaczą smaku dziatwy naszej. To był wówczas poważny problem: że licealiści zachwycają się Hanuszkiewiczowym "Wyzwoleniem", że bilety do Teatru Powszechnego, a później Narodowego są wyprzedawane, ba, że niektórych recenzentów nuży klasyka na serio, natomiast gotowi są podniecać się takim spektaklem, co miast Wyspiańskiego przypomina raczej Offenbacha.

Zaiste, cóż to były za piękne czasy, pełne wiary w teatr, który wpływa na cudzą świadomość. Ostrzegano z patosem: "gnębi ustawienie Teatru Powszechnego na najwyższym piedestale sztuki teatralnej. Bogusławski, Schiller, a po nich Hanuszkiewicz? Zdaje się, że się trochę zagalopowaliśmy". Któż dziś pisze o piedestale i roztrząsa zasługi twórców godnych wyniesienia? Gdzież wrażliwość na zatrute jady inscenizatorskich pomysłów? Gdzież oburzenie święte na przebieranki, miny, ciuchy reżyserskie?

Oto Adam Hanuszkiewicz buduje przedstawienie ze wszystkich bodajże tekstów dramatycznych Büchnera, doprawiając je Bachem, Brelem, Brechtem, dodając "Miłość ci wszystko wybaczy", "Chciało się Zosi jagódek", wojskową śpiewkę, przebój jakowyś, Enzensbergera, "Gońca Heskiego", prywatne listy Büchnera, drabinę, kubły asenizacyjne, fotel dentystyczny, mikroskop, rozbierankę, robi tragedię i kabaret jednocześnie - a my nic! My na widowni znosimy to w znudzonym spokoju - i wcale nie tylko dlatego, że już to braliśmy, że dawno straciliśmy wiarę w inscenizatora, który współtworzyłby współczesną wyobraźnię swojego społeczeństwa. Nasza obojętność swoje źródło ma w osobliwej nędzy. Mówmy szczerze: ileż dalibyśmy za choćby ćwierćmistrza, za kogokolwiek, komu moglibyśmy zarzucić grzechy naprawdę istotne?

A tu nic z tego. Robimy, co możemy: odkrywamy kolejne wybitne przedstawienia w Pcimiu Dolnym. Głaszczemy protekcjonalnie stołeczne sceny za kolejny montaż kolejnych piosenek, który dał nam kolejne miłe chwile prawdziwego relaksu. Przy tym mamy świadomość, że wielkość z Pcimia jest na miarę Pcimia, a miłe chwile to tylko rozrywka. Dziś, wbrew pozorom, nieliczni tylko krytycy zajmują się lakierowaniem teatralnego kartofla. Kartofel, powiadają, jest tylko kartoflem, i bezkompromisowo serwują w "Teatrze" czy "Dialogu" opis kartofla w sosie własnym. Na wykwintniejsze dania trudno liczyć.

W tym ubogim menu "Maria i Woyzeck" Hanuszkiewicza w Ateneum jest nie tyle smakołykiem, co pewną osobliwością. Jest to danie przyrządzone z ziemniaków przerośniętych i przemrożonych. Zapewne Adam Hanuszkiewicz zawarł umowę z kierownictwem któregoś z licznych wydziałów teatrologicznych i gwoli kształcenia młodych krytyków i historyków teatru wyreżyserował swoje historyczne już pomysły. Tym razem według Büchnera.

2.

Inscenizator, rzecz jasna, wypowiada się na temat współczesnego świata; klasyczne historyjki, dramaty przeszłości nic go nie obchodzą. Współczesny świat zaś, co wiadomo od przedszkola, to absurdalny kabaret; rządzi w nim gwałt, przemoc, mord i polityka. Wszystko jest w nim dozwolone, prócz wiary, nadziei i miłości. Ludzka kondycja staje się więc wyrażalna jedynie poprzez szyderstwo i błazeństwo.

Taki jest, być może, punkt wyjścia spektaklu, który nazywać się powinien raczej "Błazen I" i "Błazen II". Rzecz jest bowiem o błaznach z kabaretu, którym zdaje się, że rządzą światem. Błazen I jest wytworny, metafizyczny, diabelski i perwersyjny. Lubi dowodzić, że Boga nie ma, lubi pytać, po co istnieje człowiek, cynicznie twierdzić, że miłość jest piękniejsza, gdy umiera, niż gdy się rodzi. Błazen II nosi podkoszulek i adidasy, lubi śpiewać melodyjne przeboje, chętnie gra na trąbce, przedrzeźnia, udaje dziecko. Ambicje poznawcze nie są mu obce: wywodzi, że cierpienie jest źródłem ateizmu. Obaj obserwują i komentują historię "Marii i Woyzecka"; demaskując jej melodramatyczną aurę, unieważniają tragedię. Obśmiewają Büchnera i uczone komentarze do jego dzieła; a najbardziej zdaje się bawić ich teza, że Woyzeck to "krzyk człowieka".

Obaj zdają się w pełni panować nad światem Marii i Woyzecka. Chwilami jednak tracą nad nim władzę. Gdy wtapiają się w garnizonowy dryl, gdy maszerują w takt wojskowej komendy, odliczają kolejność. Włączają się w obowiązujący porządek w sposób dwuznaczny i tajemniczy... Nie wiadomo: parodiują czy aprobują, kontestują czy entuzjazmują się. A może ten świat, ten porządek ich zagarnia, zawłaszcza? W jednej ze scen Błazny czytają ulotki, potem list gończy i rysopis buntownika (Büchnera). Boją się, siebie, testują swoją lojalność. Strach walczy w nich z chęcią mówienia politycznych dowcipów. Ale pasja, z jaką badają podejrzanego o nielojalność obywatela, wykracza poza ramy kabaretowego pokazywania rzeczywistości zewnętrznej. Stają się oprawcami parodiując oprawców?

Kim są? Odważnymi ludźmi ukrywającymi się pod maską błaznów? Zrozpaczonymi artystami próbującymi błazeńskim grymasem zwrócić uwagę na szaleństwa świata? Clownami żyjącymi z dowcipu i dla dowcipu politycznego? Żartownisiami tolerowanymi (do czasu) przez władzę? Hanuszkiewicz nie troszczy się o precyzję; sytuuje Błaznów między Kabaretem a Mefistem. Wystarczy mu atrakcyjność poszczególnych numerów, dystans, jaki dzięki kabaretowej ramie uzyskuje wobec ckliwej, banalnej i tragicznej historyjki o fryzjerze, który zabił niewierną kochankę. Hanuszkiewiczowskie Błazny "pracowicie" inscenizują pośmiertny ślub Woyzecka i Marii. A po chwili giną rozstrzelani przez pluton egzekucyjny dowodzony przez Tamburmajora - faszystę. Dlaczego? Może władzy nie podobał się ich nihilizm? Może dowcipy i instrukcje, jak chować ulotki, uznano za ustrój obójcze? A może giną po prostu, bo taki już jest ten świat?

Trochę to nazbyt enigmatyczne, jak na rozmach Hanuszkiewicza. Oglądać taki rozpasany show, w którym udowadnia się, że przeżycia Büchnerowskich bohaterów same w sobie są niewarte uwagi, oglądać ich ckliwą, przyziemną historyjkę przez pryzmat okrutnych doświadczeń XX wieku tylko po to, żeby się dowiedzieć, że XX wiek jest okrutny? Marniutka ta tautologia. Przynajmniej powinniśmy wiedzieć, jaki to spektakl aranżują błazny: państwowy, antypaństwowy, moralny, amoralny, umierają przypadkowo czy heroicznie. Ale może ta błazeńska agresywność to tylko przedawkowanie efektu teatralnego? Przyjrzyjmy się więc bliżej tytułowym bohaterom poddanym pogardliwemu zatupywaniu w kabaretowym teatrzyku; może jednak ich upokarzanie jest jakoś światopoglądowo celowe?

3.

Maria: blada, chuda dziewczyna, prawie dziecko. W początkowych sekwencjach przedziwna istota o duszy dziewczynki z zapałkami i psychice ladacznicy. Niedbała, wyzywająca, rozżalona, roztrzęsiona. Tłumok z dzieckiem rzuca na podłogę, wkłada pod spódnicę (!). Infantylna, prymitywna, chichocze głupkowato, gdy uwolni się od ciężaru natury sikając gdzieś za drzwiami. Wzruszająco "biedna" w zabawie z lustrzanymi zajączkami i równocześnie rozhisteryzowana aż do zesztywnienia całego drobnego ciałka w scenie kłótni z Woyzeckiem, upokorzona do wściekłości przez jego gest dobroci, współczucia, zrozumienia i przebaczenia. Skrzyżowanie prymitywu z nadwrażliwością, anielstwa z kurestwem, które osiąga apogeum w scenie czytania Biblii na śmietniku.

Maria pragnie zbawienia, szuka gorączkowo możliwości oczyszczenia, pełna niepewności, żalu, pasji. Osiąga jakieś intuicyjne zrozumienie nie tylko krzywdy doznanej, ale i wyrządzonej. Instynktownie czuje zbliżającą się śmierć i w jej obliczu próbuje dokonać jakiegoś rachunku nadziei i wyrazić skruchę. W jej historii ta skrucha jest równie ważna jak bunt przeciw światu skazującemu ją na brak radości, nędzę i upokorzenie. Maria poddała się instynktownie naturze - miłosnemu pożądaniu - i teraz równie instynktownie szuka także przecież "naturalnej" równowagi moralnej. Taki portret dziecka natury, zwierzątka dorastającego do zrozumienia świata i siebie, do pokuty i do śmierci mógłby być od biedy portretem Büchnerowskim, nawet nie tyle poprzez wierność literze tekstu, co poprzez zrozumienie postawy.

Hanuszkiewicz natomiast pozwala Marii Ciunelis grać owo na oślep szukające drogi zwierzątko, lecz taka bohaterka mu najwyraźniej nie wystarcza. Każe więc Marii opowiadać całe życie i Maria ze smakiem dokonuje autopsychoanalizy: jej sny stają się koszmarne, ale i arkadyjsko-kulturalne zarazem. Zatańczy przerażający i wytworny przy tym taniec i umrze w snopach światła. Wszędzie dostrzegać będzie znaki swojej śmierci. Maria: uosobienie erotycznej siły, namiętności, kobieta -morze, żywioł nie do pokonania, nieujarzmiony, nienasycony, absolutnie poddany wyłącznie wezwaniom pożądania. Proszę mi wybaczyć stylistykę, ale to jest tak grane: namiętnymi tyradami do widowni, i tak inscenizowane. Na Büchnerowskiej Marii - prostej dziewczynie kochającej i zdradzającej Woyzecka, Hanuszkiewicz nadbudowuje co najmniej dwa piętra: w planie błazeńskim Maria jest kolombiną wyszydzaną przez błaznów, a nad tym jest jeszcze inna postać, którą budują fragmenty "Śmierci Dantona": słowa Marion, kochanki Dantona, oraz ni mniej, ni więcej - samego Robespierre'a. Oto wyznanie "wiecznej kobiecości": "Noc chrapie nad ziemią i przewraca się w lubieżnym śnie, (...) A czyż nasza jawa nie jest snem, tylko bardziej żywym? Czy nie jesteśmy somnambulikami? Czyż nasze czyny nie są jak we śnie, tylko wyraźniejsze, dobitniejsze, pełniejsze? Któż by śmiał łajać nas za to? W jednej godzinie duch nasz dokonywa więcej czynów w myśli, niż ociężałe ciało przez lata całe mogło urzeczywistnić. Grzech jest w myśli. Czy myśl stanie się czynem, czy ciało zawtóruje jej, to przypadek."

No tak, ale co to wcielenie wiecznej kobiecości ma wspólnego z Marią-zwierzątkiem czy Marią-kolombiną? Ba, skąd się bierze zauroczenie tej postaci Tamburmajorem: wiotkim, pięknym i kiczowatym toreadorem biczującym kwiatuszkiem kwiczącą dziwkę? Hanuszkiewicz brak logiki zasłania fantasmagoriami sennymi i poetyką variete: wszak świat Marii prezentowany jest przez kabaretowych aktorów. Oni ze wszystkiego uczynią numer, miłości nie uszanują, namiętność wyśmieją. Pośród kabaretowo lekkich scen jest jednak miejsce na wielką metaforę ekstatycznego cierpienia: gdy krzyk rozkoszy staje się naturalistycznym krzykiem bólu, a rytm kopulacji i miłosnego spazmu zespala się z rytmem Bachowskiej arii. Serio nieustannie miesza się z buffo, a gdy poszczególne tropy całkowicie już przeczą sobie nawzajem, w sukurs przychodzi konwencja kabaretowa. Gdy zaś i ona jest zbyt uboga - łatwo uszlachetnić ją metafizyką.

Hanuszkiewicz nie boi się kiczu ani popadania w śmieszność. Jego wizja teatru jest ponad te drobiazgi: któż by o to dbał, jeśli rozpatrujemy na scenie zniewolenie człowieka przez naturę, jeśli rozmawiamy o Bogu, Tajemnicy, Człowieczeństwie. A że nie wiadomo, czy mówimy o Marii kochance fryzjera Woyzecka, o Marion kochance Dantona czy wręcz o Robespierze wcielonym w Marię z woli autora przedstawienia - to już nieistotne. Grunt że rozmawiamy o ideach wielkich, o idei kobiety w ogóle, cierpieniu w ogóle, biologii w ogóle i totalitaryzmie też w ogóle. Z tego ostatniego odkrycia interpretacyjnego Hanuszkiewicz zdaje się szczególnie dumny.

Sprawę Woyzecka rozwiązał inscenizator mniejszym nakładem sił, ale podobną metodą: wzbogacił i skomplikował nadto prosty charakter postaci doświadczeniami i rozterkami samego Büchnera. Nie wystarczyło mu Woyzeckowe "Człowiek to gówno", "Człowiek to otchłań" - kazał mu wielekroć powtarzać pytanie z listu Büchnera do narzeczonej: "Czym to jest, co w nas kłamie, kurwi się, morduje?" Hanuszkiewiczowski Woyzeck przywykł jak pies do eksperymentalno-wojskowego upokarzania; nie jest jednak bezbronny. Doktora zapędzi aż na drabinę pytaniami o to, co niewytłumaczalne, Marię potraktuje taką samą torturą fizyczną i psychiczną, jaką częstowali go jego oprawcy. Uspokojenie i czułość odnajdzie dopiero w rytualnym, miłosnym mordzie, który będzie zemstą, odwetem człowieka oszukanego, ale świadomego.

4.

Marię i Woyzecka, swoich hybrydycznych bohaterów, Hanuszkiewicz powołuje do istnienia w świecie absurdalnym i groteskowym: między kubłem na śmieci, fotelem dentystycznym i drabiną, wśród teatralnych błaznów i demonicznych kukieł (Doktor, Kapitan). Nadspodziewanie łatwo jest więc im istnieć rozumnie, wrażliwie i symbolicznie, prezentować ludzką twarz jako alternatywę dla świata odczłowieczonego. Tyle że ich kondycja ludzka staje się cokolwiek abstrakcyjna, staje się "człowieczeństwem w ogóle". Na Hanuszkiewiczowskiej scenie nie ma miejsca ani dla ich domu, ani dla ich dziecka, ani w gruncie rzeczy dla ich rzeczywistych uczuć.

Jako abstrakcyjna alternatywa dla świata wypranego z litości, rządzącego się terrorem, Maria i Woyzeck stają się figurami symbolicznymi, tak jak i przeciwnicy: groteskowy Doktor, upiorny Kapitan, demoniczny Tamburmajor, sataniczne błazny. Ale po to, by Büchnerowscy bohaterzy stali się godnymi symbolami dręczonego człowieczeństwa, autor przedstawienia musiał ich zaadaptować, zmienić, wyedukować, wszczepić im lepszą świadomość. A także uczynić ich wiecznymi ofiarami przemocy, ofiarami tragedii politycznej.

Hanuszkiewicz tworzy w spektaklu jeszcze jedną parę postaci: współczesnego chłopca i dziewczynę. Chłopiec opowiada o bezprawiu, jakiego dopuszcza się rząd, opowiada korzystając z elementów biografii Büchnera, konspiratora, założyciela Towarzystwa Praw Człowieka, ściganego listem gończym za opublikowanie i rozpowszechnianie odezwy-manifestu wzywającego lud do walki o prawa obywatelskie. Konspirator mówi listem Büchnera: "Młodym ludziom wypomina się, że chcą użyć przemocy. Czyż jednak nie żyjemy w ciągłym stanie przemocy? Żyjąc w więzieniu, w którym przyszliśmy na świat, nie widzimy już tego, że jesteśmy w lochu i że skuto nam ręce, nogi i zakneblowano usta". Chłopiec protestuje wobec władzy haniebnie naruszającej prawo do wolności. Dziewczyna jest mniej zdecydowana, liryczna, wyśpiewuje retoryczne "dlaczego", które ma odnosić się do losów zarówno konspiratorów, jak Marii z Woyzeckiem. W finale nasi współcześni giną obok bohaterów Büchnerowskich i Błaznów; inscenizator najwyraźniej łączy te wszystkie śmierci, a ich egzekutorem jest Tamburmajor na czele faszystowskiego plutonu egzekucyjnego.

Niemniej wymowa tych śmierci jest rozmaita. Dla inscenizatora chłopiec i dziewczyna są niewątpliwie bohaterami: świadomie mówią "nie". Oni nie występują w kabarecie Błaznów, opromienia ich aureola świadomego buntu, giną jak męczennicy. Nie sposób nie zauważyć, że taki finał wypełniony jest pogardą wobec Marii, Woyzecka, wszystkiego, co aintelektualne, biedne, małe, bezradne, półświadome. Dla Hanuszkiewicza dramat egzystencjalny zaczyna się dopiero na poziomie ulotki, manifestu.

5.

I to jest w gruncie rzeczy jedyny powód, dla którego warto się "Marią i Woyzeckiem" zajmować. Bo ten spektakl rozedrgany stetoskopowym światłem, rozwrzeszczany werblem, trąbką, orkiestrą, szlagierem, wykrzyczany, spektakl-cocktail minionych inscenizacyjnych mód, nie fascynuje nawet pomysłami. My już je naprawdę znamy, wszystko już było: od metaforyki kubła na śmieci po drabiniaste szczyty, od kopania w podbrzusze po bezbronną i oczyszczającą nagość, od maski błazna po maskę faszysty. Absurdem jest lakierowanie kartofla, ale zawsze istnieje niebezpieczeństwo, że ktoś się na błyszczące danie nabierze. Przemrożonego kartofla nawet lakierować nie sposób. Kicz może tylko irytować, najczęściej w gruncie rzeczy nuży. "Maria i Woyzeck" swoją formą, swoją kiczowatością nie wywołuje świętego oburzenia; bywają absurdy groźniejsze w naszym życiu.

Więc nie pisałabym o przedstawieniu w Teatrze Ateneum, gdyby nie to jedno: gdyby nie ta obrzydliwa w gruncie rzeczy nonszalancja interpretacyjna wobec banalności losów Marii i Woyzecka, gdyby nie absolutna w tym przedstawieniu głuchota na "krzyk człowieka", tego człowieka, który nie wie, że Bóg, biologia, społeczeństwo wytaczają mu właśnie proces, człowieka, który dopiero dowiaduje się o tym. Hanuszkiewicz pełni wobec Büchnerowskich bohaterów rolę Doktora i Kapitana zarazem. Odczłowiecza ich; pozornie wzbogaca, lecz jego "kuracja wysubtelniająca" jest tylko świadectwem pogardliwej lekceważącej wyższości wobec zwierzątek stanowiących inscenizacyjny pretekst.

Ta pogarda wobec prostoty - czyli czegoś tutaj wstydliwego, małego, gorszego, ułomnego - jest świadectwem zafałszowań świadomości. Z kabotyńską pewnością siebie Hanuszkiewicz kroczy po terenie grząskim: ośmiesza lub zawstydza prawdziwy krzyk rozpaczy, wartościuje ludzką świadomość wyrokując, która lepsza, która gorsza. Godzi się wstydliwie i nie dla aluzji przypomnieć ten najbardziej znany Miłoszowy wiersz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji