Artykuły

Nadczłowiek nam pomoże

"Zaratustra" w reż. Krystiana Lupy w Starym Teatrze w Krakowie. Po występach w Centrum im. Meyerholda w Moskwie pisze Grigorij Zasławskij w Niezawisimej Gazetie.

Pod koniec tygodnia życie kulturalne jakoś się wysupłało z emocji filmowych. Nie powiem, że się uspokoiło. No może na chwilę [] Pojawiła się możliwość oderwania się od trosk codzienności, czego wymagał przywieziony na dwa dni do Moskwy spektakl: "Zaratustra" Krystiana Lupy, zagrany w Moskwie w piątek i sobotę w Centrum im. Meyerholda: trwa pięć godzin i oczywiście wymaga skupienia i uwagi. Teksty, co prawda autorstwa nie tylko jednego Nietzschego, wywalają się na głowy widzów wielkimi połaciami i potrzeba wysiłku, żeby nie odrzucić od siebie tych potoków filozoficznej "gadaniny" i zobaczyć sens w tych sporach i miotaniu się bohatera. Lupa kiedyś stworzył manifest zawisającego teatru, co można interpretować jako bardzo powolny teatr, gdzie idee są niewystarczająco uwypuklone, w każdym razie nie wyrażone krótko i zwięźle, a niespieszne przemieszczanie się aktorów ważne jest w procesie trawienia słów wypowiedzianych przed chwilą.

No i pierwsza uwaga: gdyby nie cała ta szarpanina wokół Domu Kina i słów Nikity Michałkowa [] można byłoby powiedzieć, że spory o nadczłowieka pozostały w dalekiej przeszłości. Że niby nie Bóg umarł a Nietzsche z jego poetyckimi fantazjami. Nie, nie umarł. I dlatego jedna z najważniejszych i najmocniejszych scen w spektaklu Lupy - to dialog Zaratustry z Ostatnim Papieżem, który u reżysera Polaka pochyloną na bok głową i całą swoją nieruchawością przypomina Jana Pawła II. Scena ta - znów dla Polski, głęboko katolickiej i przenikniętej nieprzemijającą miłością do Karola Wojtyły - wywołuje wprost zgorszenie: jakimiś rurkami, przewodami Papież połączony jest z leżącym za jego plecami w jakimś akwarium z cieczą starcem, ze stygmatami na nogach i rękach Co ma zrobić Papież, skoro Zaratustra i Fritz to wiedzą! - Bóg umarł?... Pozostaje jedno: zostać ostatnim Papieżem.

Trzecia część albo trzeci rozdział w tym spektaklu może być nazwana posłowiem do dwóch poprzednich - to opowieść o samym Nietzschem, zaglądającym pod spódnicę siostry z ciekawością młodego naturalisty, który z pewną obawą i jednoczesnym zainteresowaniem - po raz pierwszy wysuwa nos za rodzimą furtkę, ze swego podwórka, gdzie wszystko jest znajome, a tam - tam wszystko przyciąga obcością i obiecuje przygody. Tak właśnie wygląda piewca Zaratustry: słaby, chory, którego matka i siostra rozbierają, sadzają w wannie, wcześniej wlewając tam wodę i myją na cztery ręce, tak jak chwilę później - grają na fortepianie. I ten człowiek - to Nietzsche?! Który jako pierwszy ośmielił się powiedzieć, że Bóg umarł, który opowiedział o nadczłowieku i sam z pewnością uważał, że również jest nadczłowiekiem, że przyjdzie na miejsce Boga, zlikwiduje prostych ludzi, bo oni na tle nadczłowieka będą się wydawać podludźmi, żuczkami, ludzkim materiałem?! Gdzie on jest i gdzie jest Zaratustra?!

Kiedy widzowie wchodzą na salę i jeszcze nie wszyscy usiedli, nagle rozlega się pierwszy jęk bohatera, pierwszego Zaratustry. I wtedy okazuje się, że kobieta z siatką i pulchnawy facecik w okularach, którzy jako pierwsi zamarli, a następnie zaczęli zadawać niewinne - typowe dla widzów, to znaczy najbardziej naturalne pytania - wszyscy oni są "w spisku" - wszyscy są aktorami. W taki sposób reżyser uzasadnia pojawienie się i słów i wszystkich następujących wydarzeń (słów w spektaklu jest zbyt dużo).

Nie wiem, jak u nich w Polsce - podobno w Krakowie spektakl jest grany raz na rok, a u nas, w Rosji trudno wyobrazić sobie reżysera, który by uwierzył w gotowość publiczności nie tylko do wysłuchania tak wielkiej ilości słów - a po prostu do wysiedzenia pięciu godzin, kiedy na scenie aktorzy więcej mówią niż robią. Jak na pięć godzin spędzonych w teatrze, dwóch gołych facetów i jedno "udrapowane" grupowe zespolenie - dla wymagającego współczesnego widza to niemal nic. A jednak - siedzą, słuchają. Co prawda jedna parka dość głośno opuściła salę i jeszcze jedna dwójka nie wytrzymała do końca, gdzieś na dziesięć minut przed finałem. Pozostali bardzo długo bili brawo, w żaden sposób nie wypuszczając aktorów. Jakby razem z nimi ze sceny miały odejść wszystkie słowa, niby wywodzące się z historii literatury, a jednak okazało się, że nie obce też naszemu życiu.

tłum. Agnieszka Lubomira Piotrowska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji