Oni dwaj i trup
Dowcipnisie i pedanci narzekają: miał być "Idiota" a jest "Nastazja Filipowna".
Malkontenci zniechęcili się z góry i na wyrost eksperymentem (opisanym już w "Kulturze" w poprzednim numerze) z próbami publicznymi, który nie zaspokoił - bo i jakże mógł - do końca głodu uczestniczenia w tym, co powstaje. Sam Andrzej Wajda napisał po swoich 27-miu próbach w programie do "Nastazji Filipowny": "zawsze sądziłem, że istnieje wiele doznań i przeżyć wstydliwych, które wymagają samotności. Próby w teatrze na pewno do nich należą, ale dotychczas tylko domyślałem się tego. Dzisiaj wiem to na pewno".
A przecież ten spektakl, który tak dziwnie rodził się, ewoluował, dojrzewał, który tyle miał etapów, wariantów i punktów dojścia, ta "Nastazja Filipowna" - improwizacja na motywach powieści Fiodora Dostojewskiego "Idiota" - to sprawa wielka i całkiem w naszym teatrze osobna.
Noc - wieczór?
Ciemności łagodnie tylko oswojone blaskiem z dwu lamp naftowych. Na ścianie tyka zegar. Majaczą kontury mebli: dwa fotele i stół na środku, na dywanie, pod ścianą stolik mniejszy, szafa, kilka krzeseł, na ścianie ikonostas, w głębi biurko, za nim kanapa. Na biurku błyszczący nóż, butelki wina, Ewangelia, chleb, ser, cebula, kieliszki. Okna przysłonięte storami, spoza których delikatnie sączy się nikła poświata. Krzesła widzów rozrzucone po tej sali - salonie mieszczańskim, zgrupowane pod ścianami. Na prawo od wejścia kotara, szczelnie zasunięta, długa, od sufitu po podłogę. Jeszcze jakieś obrazy - kilka - na wprost ikonostasu kopia Holbeinowskiego "Chrystusa składanego do grobu". Ale to już wiedza z przedtem i z potem, z lektury i dialogów aktorów. W pierwotnych ciemnościach treść obrazu nie jest rozpoznawalna.
Kiedy wchodzi się do tej sali o godzinie 10-tej wieczorem i szuka krzesełka, oni dwaj już tam są: -Czarno ubrany człowiek monologujący niewyraźnie leży na kanapie. To Parfien Rogożyn, właściciel salonu, gospodarz. Ostre, regularne rysy, chrapliwy choć dźwięczny głos - Jan Nowicki.
- I biało ubrany człowiek, nieruchomo siedzący na krześle przed biurkiem.
Gość - Książę Lew Nikołajewicz Myszkin, "Idiota" i jurodiwy. Szczupła sylwetka, plama bladości, kruchość - Jerzy Radziwiłowicz. Nie dzieje się nic, tylko Nowicki mówi coraz wyraźniej, można już uchwycić sens poszczególnych słów, Radziwiłowicz słucha wciąż, nieporuszony. Naprawdę nie dzieje się nic, tylko intensywnie pachną kadzidła - trociczki?
Zaczyna się - nie zaczyna - zaczęło?
Zapachy, wrażenia, nastrój, tylko gęstość, tylko klimat, tylko półtony i obrazy, tylko potęgująca się niesamowitość - owszem, tylko to jest na początku.
I już od razu w tych klimatach i półcieniach, w narastającej martwo grozie i powadze - Dostojewski.
Najprawdziwszy, porażający, taki jakim jawi się w pierwszym w życiu czytaniu: Dostojewski, po którym dostaje się gorączki i próbuje się zajrzeć sobie do duszy. Tak będzie do końca, przez całe półtorej godziny z nimi: czarnym Rogożynem, który zabił, ale jest życiem i białym Myszkinem, który nigdy zabić nie potrafi, ale jest antytezą życia: doskonałością. Czarno-biała odwieczna oś, ewangeliczne bieguny: po prostu Dostojewski, ten sprowadzony do istoty rzeczy, do sedna. Pasjonująca etiuda o tej czerni i bieli, o barwach istnienia, etiuda plastycznie i wyraziście skrótowa, arcyteatralna. Zamiast całego wątku - wątków - "Idioty" - jedna scena i sytuacja: noc po zamordowaniu przez Rogożyna kobiety, którą kochali obaj. Noc czuwania przy zwłokach Nastazji Filipowny; czuwania szczególnego: trup jest za kotarą, na łóżku w alkowie, a w pokoju siedzi morderca i prowadzi rozmowę z Myszkinem.
Zło - dobro, życie - wiara, namiętności - miłość bliźniego, normalność - nienormalność, zbrodnia - kara, zbrodnia - cena za zbrodnię... Najważniejsze, odwieczne antynomie. Nierozwiązalne czy rozwiązywalne dylematy?
Kochali ją obaj, była narzeczoną ich obu, jeden ją zabił, mogą teraz pić wino razem - mogą, naprawdę?
- W tej scenerii, w tej atmosferze, u tego pisarza i u tego reżysera, w tym spektaklu - owszem.
I będzie to wiarygodne, i będzie to prawdziwe, i będzie to miało wymiar syntezy i symbolu. Jak pierwsza wyraźnie zarysowana scena tego seansu, tuż po początku którego nie ma, tuż po napiętym oczekiwaniu. A jest to scena urody ogromnej - rzadka do obejrzenia w teatrze synteza wszystkiego, o co tu będzie i może chodzić. A scena jest prościutka: w jakimś momencie Rogożyn Nowicki przestaje mamrotać, siada i patrzy po sali. Patrzy i milczy. Długo, aż póki cisza nie nabierze odcieni histerii - jak, czym to wyczuwa, ten moment napięcia na sali? - wtedy pyta zduszonym głosem, ale głośno: czy nie czuć tego zapachu? Nie musi patrzeć na kotarę ani zaglądać za nią, to zrobi potem.
Pytanie wystarcza: każdy obecny czuje trupa. Rozkładającego się w zamkniętym szczelnie mieszkaniu trupa. Czuje ten zapach. I jest coś takiego w głosie i sylwetce Nowickiego, w tym salonie - sali, w stężonej atmosferze, w nieruchomości milczącego Myszkina, że nawet widz nie oczytany w Dostojewskim wie, że oto - przemówił morderca. Morderca nieszczęśliwy i przerażony, szukający pocieszenia, zrozumienia, ale i uznania.
Morderca - człowiek. Z całym złem przypisanym tej kondycji, z jej losem, pragnieniem szczęścia. Za tym szczęściem goniący. Nad jego utratą rozpaczający.
Wspaniały, witalny Nowicki, którego rozsadza rogożynowskie piekło pragnień, a którego pokonuje już trupi odór własnej ofiary i niezmordowanie uciekający czas.
Zegar gra tu nieustannie swój dźwięk i obecność.
Nowicki pełen nagłych ruchów bawiący się nożem, jedzący, pijący, wyrazisty do bólu, do przerysowania - każdy Czarny, każdy Przeciętny chcący łakomie żyć. Rola majstersztyk, prawdziwa rola z Dostojewskiego. Jak do niej dochodził, przeszkodziły - czy pomogły publiczne próby? - wolę nie zgłębiać: oglądam efekt, który zresztą różni się odcieniami na każdym przedstawieniu. Obaj improwizują kierunek napięć, ich długość, dowolnie - codziennie inaczej - gospodarują pauzami, działaniami spontanicznymi, ogrywaniem rekwizytów. Coś z nowych przydatnych rozwiązań na pewno, fiksują, utrwalają. Nie wiem co weszło do "Nastazji" po spektaklu na przykład trzecim czy czwartym i nie wiem też, czy warto to wiedzieć. Ufam aktorom. Obu! Bo jest ta druga rola - Myszkina - o której trzeba powtórzyć: majstersztyk. Też? - mniej? - więcej? Takie aptekarskie miarki nie miałyby sensu.
OBAJ - Nowicki i Radziwiłowicz są tu na miejscu. Tylko tyle: to bardzo wiele. To ich spektakl. Ile ich, ile Wajdy. Ile Krystyny Zachwatowicz - pytania bez sensu.
OBAJ - są z Dostojewskiego i z "Idioty". Z nas też, z dzisiaj.
OBAJ - są wstrząsający w swojej prawdzie, w znakach postaw, które biorą na siebie w te wieczory. Może Radziwiłowicz ma zadanie trudniejsze, może -
Wywiązuje się z niego idealnie, tak idealnie, że rola wymyka się próbom opisu.
Chory, dobry, nieśmiały, ale chłodny, ale sterylny, ale słaby. Nie może partnerować Rogożynowi, jego argumenty są nieefektowne, nieskończone, ba - nigdy do końca nie sformułowane. Tę nieefektywność dobra, jego nieprzenikalność, obcość i nieżyciowość Radziwiłowicz gra pastelami, także - nieefektownie. Cudowna rola - czysta, z pełnym zaznaczeniem totalnej niemożności i przecież: jakiejś świętości. Rola bez chorobowych popisów, chorobę rysująca delikatnie, bezradnie jakby, żałościwie... I rola, w której nigdy jednak nie gubi się godność subtelnego apostoła, Świętego Franciszka, Chrystusa, rosyjskiego jurodiwego...
Rola w ogóle zbudowana z subtelnych wyciszeń, zatrzymanych gestów półtonów, świetlistości i - bezradności, przede wszystkim z tego. Taki Myszkin to wymarzona biel dla czerni Rogożyna parującego namiętnościami.
Gdyby reżyseria Wajdy ograniczać się miała w "Nastazji" tylko do wyboru obsady tych dwu ról - już byłaby to reżyseria wielka.
I to już wszystko w związku z "Nastazją Filipowną" w krakowskim Starym Teatrze, o którym to przedstawieniu krakowski krytyk napisał: "proszę wszystkich, aby zobaczyli jak dwóm ludziom udało się zagrać wszechświat".