Artykuły

Słonimski redivivus

Muszę wyznać, że szedłem do teatru Kwadrat na przedstawienie komedii Słonimskiego "Rodzina" z niepokojem. Pamiętałem bowiem wielki jej sukces przed wojną, kiedy spektakl był pełnym aktualności pamfletem politycznym, a główną rolę grał Stefan Jaracz. Sztuka Słonimskiego roiła się od dowcipów i aluzji, których adresaci byli każdemu dobrze znani. Pod postacią radzieckiego komisarza Lebenbauma nietrudno było domyśleć się Karola Radka, którego matka mieszkała w Tarnowie. Pamiętam doskonale sensację, jaką wywołała w naszym mieście wizyta jej syna. Sprawa nieczystego pochodzenia rasowego hitlerowca Hansa też była oparta na autentykach. Słynny organizator Lufthansy, później dowódca Luftwaffe i marszałek III Rzeszy Milch dowiódł swej aryjskości tylko dzięki temu, że jego matka zeznała, iż zdradziła swego męża z rdzennym Germaninem.

Od premiery "Rodziny" upłynęło blisko pół wieku. Zastanawiałem się więc, czy pozbawiona swej satyrycznej aktualności wytrzyma trudną próbę czasu?

Okazało się, że wytrzymała, aczkolwiek jest dziś utworem brzmiącym zupełnie inaczej niż przed laty. Co z niej zostało? Ulotnił się kabaret polityczny, to wszystko, co zdecydowało o jej powodzeniu w latach trzydziestych. Pozostała natomiast komedia polityczna wysokiej próby i refleksja intelektualna o sprawach, które pozostały wówczas w cieniu błyskotliwego dowcipu. Kiedyś była to sztuka, której ostrze zostało wymierzone przeciw rasizmowi i dyktaturze, dziś tamte obrachunki satyryczne straciły wiele ze swej ostrości. Potępienie i ośmieszenie rasizmu jest po klęsce Hitlera oczywiste. Wyrok wydała historia i choć pojawiają się jeszcze gdzieniegdzie pogrobowcy, nie jest to dziś sprawą tej wagi, co przed półwieczem.

Została natomiast mądra i gorzka komedia o Polsce i Polakach. Bohaterem "Rodziny" jest Tomasz Lekcicki, oryginał i Don Juan, niewydarzony wynalazca i ojciec rozlicznych nieślubnych dzieci, zbankrutowany hrabia, nie używający tytułu, lecz dbający tak bardzo o swe hrabiowskie tradycje, że córka musi ukrywać przed nim fakt prowadzenia w tym dworze pensjonatu dla poratowania rodowego gniazda. Gra go bardzo zabawnie Edward Dziewoński jako Polonusa wyznającego zasadę "wolnoć Tomku w swoim domku" krewkiego i zapalczywego, nawiązując chwilami wyraźnie do Cześnika z Fredrowskiej "Zemsty".

A jest wokół niego cała galeria świetnie podpatrzonych, bardzo polskich postaci, których długowieczność wydaje się przerażająca. Więc przede wszystkim Wojewoda, grany bezbłędnie przez Jana Kobuszewskiego, sypiący jak z rękawa do niczego nie zobowiązującymi frazesami o pionie poziomu i ważnych imponderabiliach; tępi drobnomieszczanie: Kaczulski (Andrzej Fedorowicz) i jego żona (Halina Kowalska), oraz Kolasiński (Andrzej Grabarczyk), kandydat na polskiego fuhrera. Jest śmieszny Starosta (Paweł Wawrzecki), groźny Prokurator, który czyta dzieła klasyków marksizmu i publicystykę radzieckiego komisarza jako dowody rzeczowe, i Naczelnik więzienia, zapraszający do siebie dygnitarza, jest soczysty Żyd-młynarz Rosenberg, barczysty i silny, co lekko potrafi zarzucać sobie na plecy wory z mąką (bardzo udana rola Janusza Bylczyńskiego), i stary Pituła (Sławomir Lindner), domagający się odznaczenia i pensji za to, że w czasie Powstania Styczniowego wydawał powstańców carskim władzom.

Ale jest także owa przedziwna Polska, za którą wszyscy tęsknią, którą wszyscy kochają. Niegospodarna, jak stary pan Lekcicki, rozgadana, niezbyt poważna, ale wielbiąca nade wszystko wolność, tolerancję, braterstwo, gościnna i serdeczna, nierozsądna, choć pełna wdzięku, gotowa poświęcić dla owych "imponderabiliów" wartości znacznie większe i ważniejsze. I jest nieodgadniony urok jej pól i lasów, mgła unosząca się nad nimi; mówi o tym szczerze wzruszony radziecki komisarz Lebenbaum (Włodzimierz Press), ulega temu czarowi rzeczowy i zdyscyplinowany hitlerowiec Hans (Włodzimierz Nowak). Słonimski pisał w "Rodzinie", że Polska mogłaby stać się sanatorium dla ludzi zmęczonych życiem w znacznie twardszych, brutalniejszych warunkach. Tylko że koszt utrzymania tego sanatorium jest ponad nasze możliwości.

Smutne refleksje towarzyszą zakończeniu komedii. Tomasz Lekcicki zdaje sobie sprawę, że tak dalej żyć nie można. Jego świat zbankrutował. Za ciasno, zbyt duszno jest mu jednak w nowym, uporządkowanym, rzeczowym ładzie. A my rozumiemy, że owo sanatorium, wypieszczone w snach marzycieli, jest po prostu nierealne. Należy do krainy snów i im prędzej zrozumie to nasze społeczeństwo, wyciągając wszystkie konsekwencje, tym lepiej dla kraju i dla każdego obywatela.

Oto do jakich wniosków prowadzi dziś ta mądra komedia, jeśli pomyśleć nad jej sensem. Słonimski wskrzeszony ma nam do powiedzenia coś nieoczekiwanego. I na tym polega odkrycie tego wieczoru. Autor "Rodziny" był racjonalistą. Wymagał też od swych widzów i czytelników racjonalnego myślenia. To zobowiązuje nas, by tak właśnie spojrzeć na jego komedię. Wówczas korzyść z jej wznowienia będzie bezsporna.

Teatr Kwadrat zrobił wiele, by nadać inscenizacji odpowiednią rangę i poziom. Znakomita scenografia Mariana Lekcickiego (czy to dowcip?) potrafiła nie tylko wyczarować na malutkiej, pozbawionej głębi scenie wnętrze polskiego dworu, lecz dała także metaforę owej dawnej Polski, której już nie ma. Znakomitym pomysłem było drzewo genealogiczne rodu Lekcickich, z którego wyziera podobizna pana Tomasza, jak również dziesiątki portretów antenatów, zdobiące całą scenę; ich orle nosy i rysy twarzy przypominają ostatniego dziedzica Lekcic.

Edward Dziewoński nie tylko sam zagrał lekko i zręcznie główną rolę sztuki, lecz także bardzo sprawnie puścił w ruch całość, zapewnił przedstawieniu dobrą obsadę, nadał mu właściwy rytm i odpowiednie tempo, bliższe mazurowi niż polonezowi. Trudno wymienić wszystkich aktorów, lecz nie sposób pominąć Ewy Borowik (pełna słodyczy i wdzięku córka Lekcickiego), Aleksandry Karzyńskiej (zabawna Lucysia), Alfredy Sarnawskiej (z umiarem i godnością zagrana Lebenbaumowa) i Edmunda Fidlera (totumfacki Michał za pan brat z dziedzicem, którego jest... nieślubnym synem).

Nie grano "Rodziny" nigdy po wojnie. Słonimski bardzo nad tym bolał. Fakt, że właśnie teraz dotarła do publiczności, jest jeszcze jednym polskim paradoksem, który przynosi zaszczyt naszemu rozsądkowi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji