Artykuły

W pobliżu małego ekranu

Po kilkumiesięcznej przerwie poniedziałkowy Teatr Telewizji, ta największa, wielomilionowa scena owarła swoje podwoje. Na premierowy spektakl wybrano, jak przysłało na polską scenę, utwór narodowego wieszcza - Juliusza Słowackiego "Balladynę".

Przyznam, że po licznych powtórzeniach i wznowieniach, wielu widzów z niecierpliwością już czekało na przywrócenie dobrej tradycji poniedziałkowych premier. Tym bardziej, że jeszcze niedawno szef tego telewizyjnego teatru Jan Paweł Gawlik obiecywał telewidzom przynajmniej pozycje będqce rękojmią znakomitych inscenizacji i świetnej gry aktorskiej.

Nie pamiętam, czy "Balladyna" było przewidziana w tych pierwotnych planach, ale jako utwór należqcy do kanonu polskiej dramaturgii, utwór dawno nie wystawiany, znalazła się na tej inauguracji - całkiem na miejscu.

A jeżeli zgodzimy się, że należy do kanonu naszego rodzinnego dramatapisarstwa, jeżeli fragmenty jej bardzo wcześnie znajdujemy nawet w spisie lektur szkolnych (potem, bodąj - całość) - nie ma chyba powodu do roztrząsania jej tematyki, czy nawet wartości artystycznych. Jedno i drugie - sq bezspornie wysokiej miary.

Znając zatem i treść i problematykę zastanawiamy się zwykle nad odczytaniem utworu przez inscenizatora czy reżysera. Próbujemy jego oczyma spojrzeć na sztukę, odczytać jego intencje, jego wizję scenicznej. W przypadku "Balladyny" rzecz jest tym ciekawsza, że sam autor nigdy nie doczekał ujrzenia własnej sztuki w świetle scenicznej rampy; nigdy nie miał okazji skonfrontować tekstu ze sceną.

Jaka zatem była myśl przewodnia inscenizaiora telewizyjnego spektaklu - Olgi Lipińskiej? Jakie przyświecały jej cele, gdy zajęła się przełożeniem tekstu Słowackiego na język telewizyjny?

Na marginesie tylko przypominam kontrowersyjną inscenizację tego utworu, której dokonał niegdyś Adam Hanuszkiewicz, a z której w pamięci widzów pozostały przede wszystkim (kto wie czy nie jedynie) straszliwie hałasujące Hondy i szalejący na nich Goplana, Skienka i Chochlik - te, zdawałoby się najważniejsze, eteryczne, bezcielesne postacie dramatu.

Olga Lipińska na szczęście, Hond nam nie zaproponowała, chociaż chwilami i jej spektakl przypominał bardziej horror, niż utwór Słowackiego. Lipińska zbytnio zawierzyła filmowym środkom, jakie daje telewizja. Nie ufając widać sile samego dramatu podejrzeć go zechciała techniką telewizyjną, trochę w stylu amerykańskiego komiksu. Urzekła ją ta technika (były płomienie, efekty świetlne i akustyczne, triki kadrowe i przenikania), której rezultatem była zimna, cała w fioletach i zieleniach opowieść o złej kobiecie.

Niestety, tak przeinaczony spektakl zagubił samego Słowackiego. Zagubił i to jest koronnym zarzutem przeciwko tej inscenizacji - cudowny, prawdziwie polski język, zginęła melodia wiersza, bez których trudno mówić o jakichkolwiek wartościach artystycznych.

Nawet tak świetna aktorka (filmowa!) Krystyna Janda dała się uwieść telewizji i reżyserce - zagrała bardziej dwudziestowieczną Lady Makbet niż Balladynę. Najniepotrzebniej wykorzystując całe partie tekstu zatarła piękno wiersza, spłyciła postać, bogatą przecież wewnętrznie.

Z plejady aktorów wymienić należy Jadwigę Jankowską w rołi Goplany, Olgierda Łukaszewicza w roli Kirkora i bardzo wyrazistego Marko Kondrata jako Kostrina. Ale już ustawienie Chochlika i Skierki musi budzić kontrowersje. Oczywiście inscenizator ma prawo do własnej wizji utworu, nie może jednak odbierać mu trwałych wartości, nie może zmieniać tego, co w utworze najpiękniejsze, najwartościowsze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji