Próba
Mówi Andrzej Wajda: "Doszedłem do wniosku, że coś, co mnie naprawdę w "Idiocie" pociąga, to oczywiście ostatnia scena. Nie jest to moje odkrycie, bo dobrze wiadomo, że to najbardziej tajemnicza scena jaka kiedykolwiek pojawiła się w literaturze. Dwóch mężczyzn nad martwym ciałem kobiety - to wydawało mi się też najbardziej dramatyczne. Ale pomyślałem, czy wobec tego jej ciało jest potrzebne? Jaka realna kobieta może zastąpić kobietę wymarzoną przez dwóch mężczyzn? Opowiedzianą przez dwóch mężczyzn? Takiej aktorki nie ma. Utwór nazywa się Nastasja Filipowna, bo jej samej tam nie ma.
Pomyślałem też, że obecnie dlatego tylu ludzi szuka jakiegoś nowego, innego teatru, że wobec wielości rzeczy, które nas otaczają możemy zwrócić uwagę tylko na niektóre. Na jakie? Na takie, które są albo dość ekscentryczne i zaskakujące, albo dostatecznie głupkowate. Tylko na rzeczy inne możemy zwrócić uwagę. Zwracamy więc uwagę nie tylko na rzeczy wspaniałe, ale i na zdecydowanie nieudane.
Niestety jednak nie ma innej drogi. Wobec natłoku obrazów, wobec widowiskowości, która nas otacza, trzeba stworzyć coś, co by widza zmusiło do poszukiwania własnego stosunku, do zajęcia własnego stanowiska, wobec czegoś, co mu pokazujemy. Kiedy widzowie znajdują się w ciemnym pomieszczeniu, gdzie zza okien płynie martwe światło, gdzie stoją trzy lampy naftowe, przy których trudno cokolwiek dostrzec, kiedy słyszą ludzi, którzy mówią dla siebie, tak jak gdyby widownia w ogóle nie istniała, wtedy ci widzowie zaczynają się skupiać nad tekstem, bo stworzone zostały zasadnicze trudności w jego odbiorze.
Gdyby ten sam utwór pokazać w jasno oświetlonym pokoju, gdyby tekst mówiony był normalnym, wyraźnym głosem, już po paru chwilach znudziłby wszystkich. A przecież są to słowa jedne z najwspanialszych jakie kiedykolwiek zostały napisane. To brzmi paradoksalnie, ale trzeba działać przeciw samemu sobie, trzeba stworzyć to utrudnienie, trzeba powiedzieć: niech nie słyszą, niech nie widzą, i wtedy widzowie zaczynając podglądać, zaczynając podsłuchiwać, zaczną też rozumieć w ogóle to, co się do nich mówi. Dokonana operacja jest pozornie nielogiczna, ale właśnie te wszystkie paradoksalnie negatywne zabiegi służą tylko jednemu, żeby widz mógł się naprawdę skupić na tekście...
Wielu ludzi myśli dzisiaj o teatrze który znajduje się na pograniczu. Na pograniczu czego? Na pograniczu teatru i rzeczywistości. A to, co u nas w teatrze naprawdę interesuje, to relacja pomiędzy patrzącym i słuchającym, pomiędzy aktorem i widzem. I tylko przemiany tej relacji mogą odnowić teatr. Tylko na tej płaszczyźnie można poszukiwać czegoś nowego. Dlatego ilekroć patrzę na rozmaite dziwolągi, które pojawiają się na scenie, wydaje mi się, że tworzący je ludzie nie rozumieją podstawowej rzeczy - przecież nieważna jest scena jako taka, tam mogą się dziać różne rzeczy i to nic nie znaczy - ważne jest to, co ja myślę na przedstawieniu, jako widz. Tylko relacja pomiędzy aktorem i widzem jest dla mnie interesująca. Oczywiście, i nie jest to wcale żadne odkrycie, musi w pewnym momencie upaść rama teatru, musi zostać zniszczony podział na scenę i widownię, akcja musi wejść pomiędzy widzów. Te eksperymenty zostały dość szybko dokonane i publiczność stosunkowo łatwo je przyjęła. W związku z tym, z samych takich właśnie zmian jeszcze nic nie wynika. Poszukiwanie musi iść dalej. Trzeba sobie powiedzieć - jaką by tu stworzyć relację pomiedzy widzami i grającymi, nie tylko w sensie fizycznym, na zasadzie ustalenia gdzie kto ma siedzieć, a gdzie kto ma grać, ale w sensie głębszym, duchowym - jak wprowadzić widzów w pewną sytuację, której powstanie, podział na grających i patrzących uniemożliwia...
Przy pracy nad "Nastasją Filipowną" odbyło sią 37 prób otwartych z publicznością. Doprowadziły mnie one do dziwnych odkryć, o których wcale nie myślałem, kiedy zaczynałem tę pracę. Mianowicie, zawsze mi się wydawało, że reżyserzy dlatego nie wpuszczają nikogo na próby, bo nie lubią żeby ludzie oglądali przygotowywanie przedstawienia, bo uważają, że aktorzy się peszą pokazując jakiś półprodukt, a widownia po prostu im przeszkadza. To wszystko prawda, ale okazało się, że zasadnicze problemy są zupełnie inne. Poczuliśmy, że skoro widzowie kupili bilety i przyszli, żeby zobaczyć nasze próby, to właściwie już spełniliśmy swoje zadanie. Oczywiście wiedziałem, że publiczność przyszła dlatego, bo chciała zobaczyć dwóch znanych aktorów, mnie też znała jako reżysera filmowego, w związku z czym chciała popatrzeć jak my "prywatnie" czy "na żywo" wyglądamy, żeby nam się przyjrzeć. Z tego dobrze zdawaliśmy, sobie sprawę, ale jednocześnie już samo przyjście widzów jakby zwolniło nas od obowiązku. Po prostu, przestało się nam chcieć pracować. Bo kiedy pracujemy - próbujemy - w pustych salach, chcemy aby widzowie przyszli nas zobaczyć i strach, że nie przyjdą, jest motorem naszego działania. W momencie kiedy widzowie przyszli, strach minął, nie było już tego napięcia, tej śmiałości pomysłów, która jest konieczna do stworzenia widowiska, bo właściwie - już spełniliśmy swoje zadanie".
Pozwoliłem sobie przytoczyć te pochodzące z obszernej całości wypowiedzi Wajdy, mimo że ukazało się już sporo wywiadów na temat "Nastasji Filipowny", dlatego, że wydają mi się głębsze i bardziej zarazem osobiste niż dotąd publikowane. Jednocześnie sądziłem, że nieuczciwe byłoby zwyczajne "recenzowanie" przedstawienia, które składa się z owych trzydziestusiedmiu prób, których nie widziałem, i którego każdy kolejny spektakl jest, choć nie wiem na ile, dalszym ciągiem tamtego próbowania z publicznością, jeszcze jednym etapem dziania się czegoś, co się nigdy nie spełni, nie stanie sią ustaloną ostateczną wersją przedstawienia. Można sądzić, że po odejściu reżysera, obaj aktorzy - Radziwiłowicz (Myszkin) i Nowicki (Rogożyn) mają prawo improwizować dalej. A właściwie nie mogą przestać próbować, skazani poprzez obecność publiczności od początku ich pracy, na ciągłe improwizowanie.
Recenzji z próby napisać nie można. Można ją opisać, ale to byłoby długie i nie wiem czy za bardzo ciekawe. Można więc, w miarę możliwości, uczciwie i adekwatnie zanotować, co się, po tej oglądanej przez siebie próbie zapamiętało i co wydaje się spójne lub niezgodne z wyłożonymi explicite zamierzeniami reżysera.
Przed pójściem na "Nastasję Filipowną", którą obejrzałem późno, bo dopiero jako "imprezę towarzyszącą" podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych, celowo nie czytałem żadnej recenzji, ani żadnej wypowiedzi reżysera i aktorów na temat tego przedsięwzięcia. Rozmawiałem i Wajdą i czytałem sprawozdania i wywiady dopiero potem.
Kiedy znalazłem się w mrocznej sali, siedząc pod ścianą, koło martwego okna, w kadzidlanym dymie i patrzyłem na postacie dwóch aktorów, jednego ubranego na ciemno, drugiego na jasno i na rozstawione tu i ówdzie słabo świecące naftowe lampy, miałem pierwsze skojarzenie z "Apacalypsis cum figuris". I tu i tu czarny i biały, i tu Dostojewski, ciemne wnętrze, widzowie w krąg, pod ścianami, i tu i tam miejscem gry jest podłoga, a rekwizyty i sprzęty są nieliczne. Potem zwróciłem uwagę na to, że aktorzy mówią tylko do siebie, albo w rękaw, że zachowują się celowo tak, jakby publiczności w ogóle nie było, albo jakby była nie wokół nich, ale w nich samych. Starałem się usłyszeć tekst, przekrzywiałem głowę i wierciłem się na krześle żeby zobaczyć mimikę i gesty, to Nowickiego, to Radziwiłowicza. Wreszcie zacząłem zastanawiać się nad ich grą. Wyglądała jak mecz bokserski. Wyższy, o szerszym zasięgu ramion, ale dużo wolniejszy, o słabszej orientacji, dużo gorszy technicznie Radziwiłowicz i typowy fajter Nowicki, nieustannie zmieniający styl walki, dystans, unikający ciosów i bijący mocno z półdystansu. Z początku chował się za podwójną gardę, ukryty w rogu, w kącie kanapy, potem wyskoczył na środek i gonił przeciwnika po całym ringu. Radziwiłowicz prawie nie potrafił się bronić i dopiero pod koniec skontrował tylko kilka razy, ale celnie przeciwnika. Dziwne, ale nawet to głupie porównanie nie przeszkodziło w tym, że w pewnym momencie poddałem się nastrojowi stworzonemu w tej sali. Nie mogę powiedzieć, że jakoś szczególnie jasno czy głęboko odbierałem tekst, nie byłem wciąż pewny czy patrzę na popis aktorski czy pomagam sobie w przypomnieniu słynnej sceny z "Idioty". Z dusznej ciemności wychodziłem z wrażeniem przeżycia czegoś i jakiegoś rozczarowania. Niektórzy widzowie podchodzili do wiszącej na ścianie kotary i patrzyli czy nie leży za nią ciało Nastasji Filipowny.
Tak skończyły się dla mnie Warszawskie Spotkania Teatralne. Bardzo dziwne spotkania, bo po raz pierwszy "imprezy towarzyszące" ("Nastasja Filipowna" i "Opowieść o Aleksandrze Błoku", a przede wszystkim, pokazywana jednocześnie w Stodole "Umarła klasa") przerastały o głowę większość oficjalnych przedstawień na scenie Teatru Dramatycznego.