Artykuły

Lekcja teatralnej prawdy według Czechowa

"Wujaszek Wania" w reż. Wieniamina Filsztynskiego w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Tomasz Mościcki w Dzienniku.

Znakomity "Wujaszek Wania" w Teatrze Polskim w Warszawie.

Po ostatniej dekadzie w naszym teatrze wydawało się, że takie przedstawienie nie ma już prawa powstać. Że nie ma prawa frapować, że nie znajdzie publiczności. A jednak. "Wujaszek Wania" w warszawskim Teatrze Polskim jest zaskoczeniem. I wielką radością. Rosyjski reżyser Wieniamin Filsztyński wreszcie przedstawił polskiej publiczności interpretację dramatu Antoniego Czechowa odartą z czułostkowości, szczerą i bezlitosną dla jego bohaterów.

Cztery bite godziny z trzema przerwami, całość tekstu, żadnych przeróbek, skrótów, dopisków. Niesłychanie rzetelne aktorstwo psychologiczne, sceniczny dialog, prawdziwe postacie. Swego czasu ogłoszono przecież, że taki teatr przestał obowiązywać! On jednak wciąż się trzyma i pokazuje swoją żywotność.

Kilka lat temu mogliśmy w Polsce oglądać łotewską "Mewę" w reżyserii Petera Steina, trzy lata temu na toruńskim Kontakcie ten sam tekst Czechowa - ale niemal pozbawiony scenografii, bez realiów końca XIX wieku - pokazał ze swoim teatrem Arpad Schilling. Choć różne to były propozycje artystyczne, zbliżało je jedno: psychologiczny realizm, wycyzelowany dialog, absolutna szczerość aktorów w tworzeniu scenicznych postaci. Przedstawienie Wieniamina Filsztyńskiego, rosyjskiego reżysera, który "Wujaszka Wanię" zrealizował na pomniejszonej do laboratoryjnych rozmiarów scenie Teatru Polskiego, należy niewątpliwie do tego nurtu czytania Czechowa. Bezlitosnego dla bohaterów, ale zmuszającego widza do współodczuwania z tymi ludźmi.

Dzięki rosyjskiemu reżyserowi mamy wreszcie interpretację Czechowa oczyszczoną z czulostkowości. Klucz - czy raczej wytrych - do otwierania "Scen z życia ziemian" (już sam podtytuł "Wujaszka Wani" kryje w sobie ironię!) nakazywał do tej pory robić z tytułowego Wojnickiego wcielenie dobroci, a z Astrowa - wielkiego, niedocenionego i niezrozumianego człowieka. Odczytanie dramatu Czechowa w ten sposób sprawiało, że po trzech identycznych inscenizacjach miało się ochotę sprać obu tych facetów, żeby wreszcie przestali zawracać głowę swoją anielskością. Filsztynskij pokazuje wreszcie bohaterów "Wujaszka Wani" bezlitośnie i w ostrzejszym świetle. Nie są jedynie nieszczęśliwi i heroiczni w znoszeniu tego, co przyniosło im życie. Filsztynskij pokazuje ich także jako pozerów grających komedię przed sobą i przed innymi. Trochę po to, by wydać się sobie i innym lepszymi, trochę też po to, by zagłuszyć w sobie świadomość jałowego życia przesypującego się niby piasek między palcami. Bo kimże jest ów wspaniały doktor Astrów? Do kieliszka zagląda, pacjent mu mrze pod chloroformem, panu doktorowi (ten makabryczny żart Czechowa mówi coś o stosunku autora do postaci) najlepiej operuje się na lekkim cyku. To prawda, że ten Astrów sadzi lasy, ale już dorabianie do tego ekologicznych mrzonek jest w jego ustach czymś groteskowym. Tomasz Borkowski (pierwsza wspaniała rola w Teatrze Polskim po kilku sezonach pauz i aktorskich wpadek) gra Astrowa bardzo ostro. Chłopski gest, szorstkość obejścia, nawet jakiś knajacki ton we wszystkim, co mówi ten rzekomo subtelny człowiek, a wreszcie czysta biologiczność jego uczucia do Heleny. Astrów traktuje ją jak obiekt do zaliczenia, jak młode atrakcyjne ciało, ale z pewnością żaden obiekt duchowych uniesień...

Wielka scena popijawy z Wojnickim. Żadne tam ciche wylewanie żalu nad nieudanym życiem, toż to pijacka rozróbka, choć w chwili gdy Astrów śpiewa, jest w tym śpiewie coś przejmującego, rozpacz, że coś przeszło obok, coś się nigdy nie stało...

Podobnie kilkuwymiarowa jest postać tytułowego wujaszka Wani zagrana przez Mariusza Wojciechowskiego, który tą rolą rozpoczyna pracę w Teatrze Polskim. To prawda, że wujaszek jest nieszczęśliwy, ale Wojciechowski wciąż daje nam sygnały, że to nieszczęście bardzo się Wani podoba. Psychologowie nazywają taką postawę urodzoną ofiarą. Wojnicki umie wymusić współczucie, czasem zbyt szerokim, komedianckim gestem; zwraca na siebie uwagę zachowaniem, które przystałoby może chłopcu, ale nie mężczyźnie dobiegającemu pięćdziesiątki.

Prawdziwie tragicznyjest w kulminacyjnej scenie, pomysł Sieriebriakowa na sprzedaż posiadłości ostatecznie go łamie, nie będzie już chłopięcych gestów. Pozostała tylko twarz niemłodego już, ałe wciąż przystojnego mężczyzny, twarz ściągnięta w maskę bólu. Świetna rola Krzysztofa Kumora jako Sieriebriakowa, studium egoizmu i zadowolonej z siebie głupoty, wspaniała Łucja Żarnecka jako niania i Małgorzata Lipmann jako Helena. Szereg wielkich aktorskich niespodzianek - tych aktorów w takiej formie nie widzieliśmy w Polskim od wielu lat.

Filsztynskij pokazał nam lekcję scenicznego realizmu najwyższej próby, ale przecież to nie znaczy, że na scenie Polskiego adaptowanej na mały teatrzyk z niewielką widownią mamy do czynienia z nudnym weryzmem. Nie, Aleksander Orłów zbudował scenografię ostentacyjnie teatralną. Wnętrze drewnianego wiejskiego dworku układa się w tradycyjne teatralne kulisy, a sceniczną przestrzeń zamyka jasny, oświetlony jednostajnie horyzont. Jesteśmy w teatrze i nikt nie chce czarować nas wrażeniem scenicznej iluzji. Artystyczną prawdę buduje to, co najważniejsze - relacje między aktorami.

Teatr Polski odniósł wielki artystyczny sukces. Bardzo go potrzebował. Do pełni szczęścia brak tylko jednego: prostszego finału, bo długie zasłanianie sceny ogromnymi drewnianymi panelami (co zapewne w intencji inscenizatora było znakiem pogrzebania świata Wojnickiego i Soni za życia) jest nie kropką nad i, lecz raczej sporym kleksem. Miało to wzruszać, a w rezultacie mamy wrażenie ciągnięcia braw za uszy, co temu spektaklowi wcale nie jest potrzebne. Powodzenie i tak ma zapewnione.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji