Przy władzy
Zygmunt Hübner znów w Starym Teatrze! Najczęściej powroty bywają nieudane, zdarzają się jednak niespodzianki. Znakomity dyrektor tej sceny (w latach 1963-1969) wystąpił teraz w zgoła odmiennej roli: jako dramaturg, autor sztuki Ludzie cesarza. Po wstydliwym Korowodzie Schnitzlera i żałosnym przedstawieniu Wracaj natychmiast, Jimmy Dean... - nareszcie w Starym Teatrze propozycja skłaniająca do myślenia.
Hübner wpadł na świetny pomysł. Wytoczył proces trzem postaciom sprzed dwudziestu wieków. Przed sądem współczesnym stają: Seneka, Trazea i Petroniusz.
Tę głośną w ówczesnym Rzymie trójkę zmiażdżyły okrutne tryby władzy Nerona. A przecież każdy z nich reprezentował zupełnie inną postawę życiową. Seneka - "pragmatyk związany z ośrodkiem władzy, zmierzający ku temu, by nadać tej władzy ludzkie oblicze". Petroniusz - "nie brał udziału w życiu politycznym, Świadomie się od niego odsuwał, chociaż pozostawał blisko dworu". Trazea - "nie tyle zmieniał świat, co go osądzał. Chciał dać wzór konsekwencji w biernym oporze".
Dlaczego przegrali, wyjaśnia Prowadzący przewód sądowy, cytując Aleksandra
Krawczuka: "Od prawie stu lat nie było w Rzymie normalnego życia politycznego, nie było więc ujęcia dla zdrowych, wrodzonych każdej społeczności instynktów walki, rywalizacji, konfliktu poglądów. Wszystko w państwie było pozorem i fikcją. Nie było idei, były hasła. Nie było polityków, byli karierowicze. Nie było stronnictw, były kliki pałacowe".
Ludzie cesarza - to efektowna teatralnie, pełna gorzkiej ironii i dowcipu rozmowa - dyskusja o mechanizmach władzy. Ale też i o polityce, jej pokrętnych meandrach i o konieczności wyboru, przed którym stoi każdy, kto znajdzie się w kręgu władzy lub próbuje ją kształtować. Płaci się wtedy nierzadko najwyższą cenę. A sytuacje, w jakich rozgrywa się ten proces, bywają zdumiewająco podobne w każdej epoce, co - rzecz jasna - nie uwalnia nas od współodpowiedzialności za rzeczywistość, w której przychodzi nam żyć, działać lub tworzyć.
Rozmowa zaproponowana przez Hübnera mogłaby naprawdę ekscytować. Niestety,
reżyserowi (Adolf Weltschek) zabrakło inwencji i umiejętności, by zbudować konsekwentny i dramatycznie spójny przewód sądowy. Razi w nim ogromnie, powierzchowne, chwilami wręcz kiepskie aktorstwo. Jakby zapożyczone ze złego teatru. Mimo to zaaranżowany proces wciąga widzów tak mocno, że spontanicznie biorą udział w końcowym głosowaniu za uniewinnieniem jednego z oskarżonych...