Artykuły

Na wyrost

Repertuar teatru maskuje braki i niedociągnięcia przedstawienia kategorią "impresji". Trudno uznać to za wystarczające wytłumaczenie. Swobodna, lekka impresja oparta na popkulturowych piosenkach nie musi trącić myszką - o "Obywatelu" w reż. Jacka Bończyka w Teatrze im. Horzycy w Toruniu pisze Wojciech Morawski z Nowej Siły Krytycznej.

Pustka. To wszystko, co zapamiętałem. Im więcej czasu upływa od dnia premiery, tym trudniej przywołać mi jakiekolwiek sensy spektaklu. Nie chodzi o to, że było niestrawnie. Raczej o to, że zjadłem tylko dwie kalorie. Puste.

Mroczny Autokrata (Sławomir Maciejewski), nieustępliwie trzymający władzę, zaskakuje od progu. Odziany w czarny, narzucony na barki płaszcz oraz garnitur zdobny w spinki i gorset, który przedłuża kołnierz koszuli, wcale nie kojarzy się z setką innych złych bossów rodem z Jamesa Bonda. Oczywiście, że jest ułomny. Brakuje mu kota. Tę zaległość nadrabia Grzegorz Wiśniewski w roli Psa. Tyle o zwierzętach. Razem przemierzają przestrzeń powleczonej czernią sceny, krążąc wśród obsadzonych przez Urzędników biurek. Autokrata zasiada na pomarańczowym fotelu władzy, który niczym za sprawą czarodziejskiej różdżki, pozwala mu ulecieć w górę, do świata dostępnego dla władców lub (jeżeli przesadziłem z metaforą) na szefowski kwadrat. Koneserzy złej sztuki na pewno domyślają się, że jeżeli coś jest ruchome, to w finałowej scenie musi się ruszać bez przerwy. A jakże! Fotel zachwyci nas jeszcze olśniewającą oscylacją przy (całkiem ciekawym) muzycznym tle.

W tym miejscu, kiedy zarówno ja, jak i Państwo znamy już bohaterów, powinno zacząć się coś dziać. Jednak się nie zaczyna. Kolejne piosenki z pewnym zakłopotaniem próbują ogrywać niedzianie się. To jednak donikąd nie prowadzi.

Pozorność akcji podtrzymuje pojawienie się Wirusa (Michał Marek Ubysz), który z uśmiechem na ustach, dosłownie wypiłowuje sobie drzwi do mrocznego, totalitarnego świata w kartonowej dekoracji prawego skrzydła. Oczywiście, że drzwi były wypiłowane wcześniej. Przecież teatr to zawsze iluzja! Proszę o tym nie zapominać. Sam nie wiem, jak oddać to, co wydarzy się w następstwie tego wtargnięcia. W każdym razie nieład oraz brak myśli przewodniej to całkiem niezłe podsumowanie. Tyle o akcji.

Choreografia opracowana przez Ingę Pilchowską, odwołuje się swoją komplikacją do figur geometrycznych. Zwłaszcza kwadratu i koła. Dotyczy to zarówno drogi, jaką pokonują aktorzy, jak i koordynacji poszczególnych części ich ciał. Neurotyczne konwulsje przesądzają o byciu aktorów na scenie. Jednak neuroza postaci przypomina papierowe potwory - nic za nimi nie stoi. Regularne grymasy, które wykrzywiają ich facjaty, zdają się być raczej zbiorową próbą mięśni twarzy, niż toksycznymi emocjonalnymi wyziewami. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało. Oczywiście nie piszę tego, żeby obrazić aktorów. Sądzę, że problem tkwi zupełnie gdzie indziej. Pustka to wszystko, co zapamiętałem. Jacek Bończyk (scenariusz i reżyseria) nie dał aktorom Teatru im. Wilama Horzycy żadnego punktu odbicia, miejsca, w którym mogłaby zaczynać się rola. Przestrzeń odniesienia nie istnieje. Wiązanki tekstów Grzegorza Ciechowskiego miały wytworzyć opresywną atmosferę, pełną "Kombinatów", "Układów sił" i "Wielkich hipnotyzerów". Tak się składa, że się nie udało. Zasłuchany w Republice Bończyk nie zauważył, że piosenki, które tak lubi, oparte są przede wszystkim na Grzegorzu Ciechowskim - to właśnie jego drżący, ekspresyjny głos sprawiał, że teksty z pogranicza kiczu i tandetnej poezji wypełniały się życiem, niesamowitym, bo autorskim. Słowa pozbawione nowego kontekstu, który uzasadniałby ciężką totalitarną atmosferę, pełzają po scenie skomląc. Stają się swoimi własnymi karykaturami. Zapadają się w głąb siebie, kurcząc się w destruktywny sposób, gdy forma, która zwykła je wypełniać, ulatnia się z łatwością kamfory. Muzyka grana na żywo nie pomaga. Wszystkie utwory brzmią tak samo, z czasem zmieniając się w nudnawy potok słów i dźwięków, do których aktorzy wykonują teledysk na żywo. Jak już mówiłem, bez rewelacji.

Na szczęście najgorsze dopiero przed nami. Kiedy wszystko wydaje się już jasne i męczące, znad sceny zjeżdża okrągły ekran, na którym wyświetlane są materiały filmowe wątpliwej jakości. Możemy oglądać między innymi, jak względnie pozytywny bohater Wirus biega przebrany w czerwoną koszulkę Pana Tik-Taka wśród bliżej nieokreślonych czerwonych kwiatów, oddając się powonieniowym harcom. Nasyciwszy się zrywa specjalnie wyselekcjonowane płatki, które posłużą mu do spreparowania rewolucyjnego eliksiru wolności. Te i inne projekcje są opatrzone w programie mianem Videoartu. Czy przesadzę, mówiąc, że nieco na wyrost?

Repertuar teatru maskuje braki i niedociągnięcia przedstawienia kategorią "impresji". Trudno uznać to za wystarczające wytłumaczenie. Swobodna, lekka impresja oparta na popkulturowych piosenkach nie musi trącić myszką. Czasem wystarczy wprowadzić elementy, które spajają spektakl, aby wydał się znośny. Na zakończenie dodam, że nie chodzi tu o nienawiść do reżysera, niechęć do Republiki czy zastrzeżenia wobec akustyki sali teatru. Nie. Oni po prostu chcą za to trzydzieści złotych!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji