Przychylny szmerek publiczności (fragm.)
W JEDNYM i w drugim przedstawieniu, w "Garderobianym" i "Ławeczce" chodzi, można by rzec, o to samo: o wkradający się w życie i dążący nad tym życiem nieuleczalny nałóg teatru. Ujawniający się różnie: akcja sztoki angielskiej rozgrywa się w kulisach, garderobach i wśród dekoracji prowincjonalnej scenki; jest zima 1942 r. i nad głowami występujących trwa bitwa o Brytanię. Miejscem akcji tragifarsy radzieckiej są z kolei schadzkowe krzaki miejskiego parku; czas jest współczesny, grają dziarsko gigantofony rozłożonego nieopodal wesołego miasteczka. Te scenerie różnią się wszystkim: obyczajowością, klimatem, realiami, mentalnością bohaterów. Łączy je zaś tylko jedno: pełnią funkcje, swoistych scen, na których aktorzy z Bożej łaski - mniej lub bardziej zdolni, bywa że trochę mali, często godni współczucia, czasem i podziwu - ciągną z uporem swe misternie wypracowane role. Aż po akt ostatni: po śmierć lub po ostateczne zakłamanie, z którego nie ma odwrotu.
"Garderobiany" Ronalda Harwooda to fachowo i sprawnie zmontowana sceniczna historyjka wprowadzająca widza w świat kulis. Osobliwy mikrokosmos starego, konserwatywnego teatru, gdzie najczystsze hierarchie feudalne sąsiadują z nowoczesną brutalnością i cynizmem, gdzie artyzm mimochodem ociera się o prostytucję, a chytre intrygi zderzają się z rozczulającą naiwnością - ten światek fascynował "cywilów" przez dziesiątki lat. Dramatopisarz, który w życiu bywał aktorem i bywał garderobianym, także jest nim zafascynowany, acz nie bezkrytycznie: sympatia i szacunek dla mieszkańców tego światka graniczą z ostrymi odmitologizowaniami; pointa jest dość gorzka.
Aliści jest to goryczka łagodzona: prawdziwe konflikty rozpływają się w eleganckich monologach i słownych pojedynkach. Także wojenna sceneria jest tylko ubarwiającym ornameniem. Dramatopisarz z traktuje portretowanych ludzi teatru w gruncie rzeczy jak duże dzieci: takie roztropne bobasy, które bawią się w hierarchie dorosłych, każą mówić do siebie "sir" i "lady", obrażają się śmiertelnie co pięć minut, kochają popisy nawet przed samymi sobą, wierzą w przesądy i zaklęcia odczyniające urok. Oczywiście, te wielkie, dzieci potrafią być w swych igraszkach złośliwe i bezlitosne. Tkwią w nich nieprzebrane złoża kabotyństwa i egoizmu. Potrafią być histeryczne i nieobliczalne. Ale wszystkie te małostki neutralizuje i pomniejsza swoista, religijna wierność prawom teatru. W tej Harwoodowskiej wizji teatru - przedszkola dla zdolnych, przerośniętych, tkwi chyba sporo prawdy, choć nie jest to prawda pełna; podejrzewam, że ta wizja jest - obok popisowych ról - jednym z podstawowych po wodów, dla jakich Zygmunt Hübner tę sztukę wystawił.
"Garderobiany" to rzeczywiście raj dla aktorów. Poczynając od drugiego planu gdzie oglądamy: Broniława Pawlika, Ewę Dałkowską, Martę Klubowicz, Elżbietę Kępińską i Mariusza Benoit na dwóch głównych rolach kończąc: wielki szekspirowski aktor i jego pokorny, inteligentny garderobiany.
Zbigniew Zapasiewicz to dziś jeden z największych perfekcjonistów na scenach polskich, rola gwiazdy i boga małego teatrzyku daje mu szczególne pole do popisu. Jego Sir nieustannie balansuje na granicy kabotyństwa i autodrwiny: kiedy nadęcie i egoizm postaci staje się niemal karykaturalne, Zapasiewicz jednym gestem czy spojrzeniem sugeruje widzom, że to tylko kontro lowana, półszczera, półironicana zabawa. Do końca, do nagłej śmierci Sira nie wiadomo zresztą, czy tak jest na pewno; grana przez Zapasiewicza postać przykuwa uwagę widza swoją tajemnicą. Takiej zagadki nie ma w sobie garderobiany Norman; przy widocznych wysiłkach giętkiego, dowcipnego, inteligentnie podkreślającego niespodziewane szczegóły Wojciecha Pszoniaka jest to postać jednowymiarowa; zwłaszcza w ostatnim, natrętnie dosłownym, wlokącym się monologu poczucie płaskości tej postaci i całej tej sprawnej stuczki staje się nieodparte.
Nie niweluje tej płaskości ani bardzo dobre aktorstwo, ani fachowa reżyseria Hübnera, ani świetna scenografia Barbary Hanickiej nadającej spektaklowi - jednym pomysłem zawieszonych na wyciągu obrotowych kulis - wspaniałą lekkość. W 1931 r. gdy sztukę chciał reżyserować Wajda i było o niej głośno, Jerzy Andrzejewski notował w swojej "Grze z cieniem": ,,Po przeczytaniu w Dialogu "Garderobianego" zrozumiałem, dlaczego Andrzej Wajda mógł się zainteresować tą sztuką angielskiego pisarza: dwie wielkie, męskie role, niezwykle efektowne i wymagające najwyższych umiejętności aktorskich, świetny dialog, ciągłość dramatycznego napięcia, a przede wszystkim rozległe perspektywy dla inwencji reżyserskiej. Przecież mimo tak wielu zalet wahałbym się określić "Gar-derobianego" jako dzieło dużego formatu. Niewymierność pomiędzy literacką świetnością a tym, co autor ma o swoich bohaterach i w ogóle o świecie do powiedzenia jest tak rażąca, iż po lekturze sztuki musi pozostać poczucie drażniącego niedosytu." ("Literatura" nr 13/1981).
Niedosyt pozostaje także po obejrzeniu "Garderobianego" na scenie. Ale także po obejrzeniu "Ławeczki" - niby z innych powodów, lecz w gruncie rzeczy chodzi o tę samą, jak powiada Andrzejewski, "niewymierność" wewnątrz przedstawienia. Obydwa spektakle przynoszą ładunek teatralnej przyjemności rzadki na coraz bardziej nudnych naszych scenach. Niemniej przy całej świetności scenicznej jest to przyjemność dość łatwa i beztroska. Za łatwa, nazbyt beztroska?
Nie chcę być samobójcą: jeśli miałbym kręcić nosem na twórczość jednego z najrówniej i najciekawiej pracujących teatrów w kraju, to co mam mówić o innych? A jednak każdy twórca ma swoją poprzeczkę, do której się przymierza na innym, zależnym od możliwości poziomie; poprzeczkę Powszechnego widzę wyżej, niż poziom inteligentnej rozrywki (choć poziom, ten, powtarzam, także mało kto osiąga). Tyle że o ambicjach twórców w najmniejszym stopniu decydują sprawozdawcy teatralni - w dużej mierze za to decyduje o nich ogólny poziom teatru.
Zespołowi Zygmunta Hübnera składam z okazji Nowego Roku najlepsze życzenia, jakie przychodzą mi do głowy: mocniejszej konkurencji artystycznej! Mimochodem chciałbym obdarzyć tymi żywieniami wszystkie inne ambitne teatry w Polsce. A także nas - którzy rzadziej lub częściej wciąż jednak do teatru chodzimy.