Teatromani szturmują Pragę
Warszawa zawsze lubiła swoich aktorów. I dziś narzekając na ogólny spadek teatralnej formy - stara się możliwie szybko wyłapywać co ciekawsze zjawiska pojawiające się na scenie. Toteż informacje o nowych interesujących premierach i kreacjach aktorskich od razu krążą po mieście. Stąd - przy głośnym narzekaniu na wciąż wyludniające się sale - na niektóre spektakle trudno się przeciętnemu śmiertelnikowi dostać normalną drogą. Ostatnio, po niewątpliwym sukcesie frekwencyjnym, jakim okazała się w Teatrze Powszechnym "Ławeczka" Aleksandra Gelmana, brawurowo wykonana przez dwójkę aktorów: Joannę Żółkowską i Janusza Gajosa, nowy szturm na kasy "Powszechnego" powoduje głośny już przed premierą "Garderobiany" Ronalda Harwooda.
Radziecka "Ławeczka" mówi polskiej widowni o życiu i problemach dwojga zwykłych ludzie samotnych i szukających choćby chwilowych partnerów dla zapełnienia pustki, w której się znaleźli, dla ubrania i wzbogacenia własnej nieciekawej egzystencji. Zółkowska i Gajos tę banalną historię wynikającą z przypadkowego spotkania się pewnej pary w średnim wieku wzbogacili swoim niebanalnym aktorstwem, tchnęli w nią prawdę o współczesnym życiu i problemach, które niesie ono z sobą. Właśnie tym zwykłym, nieciekawym, przeciętnym mieszkańcom dużego miasta, często będącym w kolizji z obowiązującymi normami moralnymi czy nawet z prawem. Ciekawe, że miejsca właśnie na tę "Ławeczkę" są stale wyprzedane, a szczęśliwi posiadacze takowych zaraz po przestąpieniu progów teatralnych zarzucani są pytaniami o wolne bilety. Zupełnie jak w rodzinnym kraju Gelmana, gdzie taki run na spektakle jest wciąż zjawiskiem codziennym. U nas natomiast staje się już coraz rzadszy. I dlatego właśnie o tych przedstawieniach przyciągających widzów nawet w najcięższe mrozy warto powiedzieć słów parę.
Teatr Powszechny - a mówiąc ściślej jego dyrektor Zygmunt Hübner - zawsze, od samych początków swojej teatralnej samodzielnej drogi, starał się o to, by w prowadzonym przez siebie teatrze dawać premiery sztuk dotąd u nas nie grywanych, a zasługujących na wystawienie. Niegdyś - jeszcze na Wybrzeżu - ściągał publiczność "Smakiem miodu" w reżyserii Konrada Swinarskiego z debiutującą w tej sztuce parą Kępińska - Kowalski, czy "Kapeluszem pełen deszczu" w którym z kolei debiutował w teatrze jako reżyser Andrzej Wajda. Również w latach późniejszych - najpierw w Krakowie w Starym Teatrze a od premiery "Dantona" w roku 1975 w warszawskim Teatrze Powszechnym - lubił i nadal pozostał na szczęście tej zasadzie wierny: zaciekawić nas nową pozycją, dotąd naszym scenom nie znaną a przecież tego wartą.
Tym razem wybór Hübnera padł na angielską sztukę współczesną "Garderobianego" Ronalda Harwooda, rozsławioną już wersją filmową u nas jeszcze nie wyświetlaną (w reżyserii Petera Yatesa z Tomem Courtenayem w roli tytułowej i Albertem Finneyem - Sirem). Podobnie więc jak przed laty, w wypadku głośnego "Lotu nad kukułczym gniazdem", najpierw poznamy wersję teatralną, Hübnerowską, by potem móc porównać ją z głośnym filmem. Obrzucony Oscarami znakomity amerykański "Lot" z równie wspaniałym Jackiem Nicholsonem nie zaćmił przecież wrażenia, jakie wynieśliśmy uprzednio z teatralnej sali Powszechnego. A nawet, wręcz przeciwnie, głośno przyznaję - a nie byłam w tym sądzie osamotniona - że nasza sceniczna wersja i polscy aktorzy odnieśli wówczas swój ogromny artystyczny triumf; nie ustępujący wcale filmowemu.
Głównego bohatera "Lotu nad kukułczym gniazdem" grał wówczas w Warszawie Wojciech Pszoniak (przypominam, że w późniejszych spektaklach występował - również z wielkim powodzeniem - Roman Wilhelmi).
Obecnie Pszoniak - po przerwie spowodowanej związaniem się z teatrami Paryża i szkołą teatralną w Lozannie - gra rolę tytułową w "Garderobianym". A ponieważ kursuje między występami w kraju a obowiązkami, których podjął się za granicą, sztuka Harwooda grana jest z pewnymi przerwami, uzależnionymi od zajęć aktora. Nic więc dziwnego, że o bilety trudno. Właśnie zakończyła się druga tura przedstawień "Garderobianego" z towarzyszącą im na kasie wywieszką: wszystkie bilety wyprzedane. Sukces teatru jest więc niewątpliwy, a jego przyczyny złożone. Po pierwsze - jak powiedziałam na wstępie - publiczność stołeczna zawsze ceniła i nadal wysoko ceni swoich faworytów, a do takich należą niewątpliwie i Wojciech Pszoniak i Zbigniew Zapasiewicz grający w tym spektaklu drugą czołową rolę. Również tzw. postacie drugoplanowe obsadził reżyser, Zygmunt Hübner, mistrz od tego typu inscenizacji sztuk współczesnych, aktorami tej miary co Ewa Dałkowska, Elżbieta Kępińska, Bronisław Pawlik czy Mariusz Benoit. Każdy - zresztą, grający w tym spektaklu nawet najmniejszą rólkę, wywiązał się ze swoich zadań znakomicie. Przy tym sama sztuka jest interesująca i daje duże możliwości aktorom. Ale nie tylko to. Przepojona miłością i znajomością teatru mówi również o sprawach bliskich nam wszystkim, o wzajemnej ludzkiej zależności, o przyjaźni i miłości w naszym życiu, o umiłowaniu wykonywanego zawodu, o trudnościach, które on nam sprawia i satysfakcjach, których nam dostarcza.
Ale oczywiście na plan pierwszy wysuwają się sprawy teatru, sztuka rozgrywa się bowiem w jego garderobie, za kulisami i na scenie, a głównymi jej bohaterami są aktor i zarazem dyrektor teatru oraz jego długoletni garderobiany. Aktor jest już człowiekiem starszym, zmęczonym trudami wędrownego życia i codziennym, coraz większym wysiłkiem wywalczania należnego mu uznania, czyli cowieczornych oklasków. Zgnębiony tą ustawiczną grą między obowiązującą go pozycją pierwszego aktora w zespole a rozgoryczeniem wypływającym z poczucia własnego niespełnienia. W jakiejś mierze kabotyn starający się za wszelką cenę utrzymać swą pozycję leadera, w jakiejś mierze nieszczęśliwy człowiek, świadomy własnej przegranej, choćby najbardziej kamuflowanej przed najbliższymi ze świadomością, że występuje w końcu w trudnych warunkach objazdu, a nie na stołecznej scenie. Aktora gra Zbigniew Zapasiewicz i jest w tej roli rewelacyjny. Oszczędny, skupiony do wewnątrz, rozgoryczony, zmęczony i rozczarowany, nieznośny w drabiazgach, wielki w swym człowieczym bólu, bezradności i świadomości zbliżającego się końca. Może wywoływać nasz śmiech, ale musi również głęboko wzruszać. To karci podpowiadającego mu kwestie Normana, za to, że jakoby mu przeszkadza, to już całkiem bez sił, niemal zupełnie wykończony, przecież odżywa na scenie i nabiera znów aktorskiego wigoru w blasku skierowanego na niego reflektora. Jakże wiele potrafi powiedzieć nam o swoim zawodzie - o aktorstwie - jak dużo o człowieku, a więc o każdym z nas. To niewątpliwie główna rola tego spektaklu.
Garderobianego Normana gra Wojciech Pszoniak, pokazując jakby drugie oblicze człowieka teatru. O ile Sir Zapasiewicza jest zgaszony, zamknięty i pogrążony w sobie, niemal bezwładny, w swoim fotelu, ten drugi jest ponad miarę ruchliwy, wręcz rozedrgany, z wibrującym nerwowo głosem. Biega po scenie drobnym, ale szybkim kroczkiem, niemal uprzedzając myśli i życzenia swego pana. On wie najlepiej, że podstawową sprawą i głównym jego obowiązkiem jest niedopuszczenie do zerwania przedstawienia, robi więc wszystko, aby Sir i tego wieczoru zagrał króla Leara.
Wzajemne stosunki tej pary, ich złożone zależności są przez obu aktorów znakomicie przedstawione. Wiadomo, że jeden bez drugiego już obyć się nie może, już nie potrafi żyć. Ich dialog musi przykuć uwagę każdego widza i rzeczywiście sztuka odbierana jest przez widownię wręcz znakomicie, a zatem przy obecnym utyskiwaniu na publiczność, która jakoby nie chce zadać sobie choćby najmniejszego trudu myślenia i m.in. dlatego unika teatru, okazuje się, że skoro zaproponuje się jej godziwą rozrywkę, chętnie z niej korzysta. Może nie na najwyższym piętrze światowej literatury, którą reprezentowałby np. "Lear" (a swoją drogą chciałabym zobaczyć w tej roli właśnie Zapasiewicza!) ale na tym właśnie poziomie sztuki dostępnej dla każdego w miarę inteligentnego człowieka, czy po prostu trochę bardziej wrażliwego widza.
I może jeszcze to przyciąga widzów do "Garderobianego", że nie ma w tej sztuce jadu, wzajemnej nienawiści i zawiści, tego wszystkiego, czego mamy wystarczająco dość we własnym codziennym kieracie. Wręcz przeciwnie. Mimo wszystkich śmiesznostek, wad i przywar prezentowanych w niej ludzi, uderza jakieś głębokie ich zrozumienie, wypływające z umiłowania przez autora samej sztuki teatru. Harwood, urodzony w roku 1934, przez pewien czas był aktorem w zespóle wybitnego angielskiego artysty Donalda Wolfita, a następnie przez prawie pięć lat jego garderobianym. Dopiero później zaczął pisać. Tak więc mógł w tej sztuce zawrzeć własne doświadczenia (włącznie z robieniem efektów burzy za kulisami) i obserwacje, przepojone zawsze szczerą miłością do teatru.
W recenzjach, pochwalnych zresztą, z ostatniej premiery w "Powszechnym" uderzyła mnie nuta żalu i jakby pretensji, że jednak nie zaproponowano tak wybornemu zespołowi literatury wyższej rangi. Chyba nieporozumienie. Skoro narzekamy na coraz bardziej puste widownie naszych kin i teatrów, może warto dostrzec niewątpliwe wartości w tytułach przyciągających publiczność i wyciągnąć tego zjawiska właściwe wnioski. Może nasz widz, tzw. przeciętny, spragniony jest właśnie tego typu pozycji, które w przystępny, atrakcyjny sposób prowokowałyby go do zastanawiania się nad problemami, które niesie życie. Bez metafizycznych metafor, podwójnych znaczeń i odautorskiej drwiny. Nie lekceważmy tak więc "Garderobianego" czy choćby "Ławeczki" i innych tej rangi utworów. I chwała dyr. Hübnerowi, że przy swojej nie podważalnej inteligencji rozumie i docenia tego typu repertuar. Oraz naszym wspaniałym aktorom, że nie tylko w Szekspirze czy Beckecie potrafią dać z siebie wszystko.