Artykuły

Złośnica co się sama poskromiła

Złudzenia i nadzieje rozsypują się jak domek z kart już w pierwszych scenach - o "Poskromieniu złośnicy" w reż. Szymona Kaczmarka w Teatrze Wybrzeże pisze Anna Bielecka-Mateja z Nowej Siły Krytycznej.

Po "Poskromieniu złośnicy" Szymona Kaczmarka można spodziewać się wiele. Raz, że młody reżyser przyjeżdża na Wybrzeże, by w ramach projektu "Wyspa pełna krzyków" interpretować teksty twórców elżbietańskich; dwa, że to cykl tajemniczych spektakli "zerojedynkowych" granych blisko widza w intymnej, ascetycznej przestrzeni; trzy, że program zachłannie rości sobie pretensje do przewrotnej interpretacji, inspirującej się zabawą słowną, grą znaczeń i symboli popartych tłumaczeniem angielskiego tytułu "The Taming of the Shrew". Złudzenia i nadzieje rozsypują się jak domek z kart już w pierwszych scenach gdańskiej realizacji. Kaczmarek wyszedł z założenia, że każdy zna szekspirowską wykładnię "Poskromienia złośnicy". To kiepski punkt wyjścia, bo ignoruje tę grupę, która oprócz tekstu zna też wybitną realizację Krzysztofa Warlikowskiego z Teatru Dramatycznego w Warszawie sprzed jedenastu lat, przypominaną zresztą niedawno na antenie TVP Kultura. W taki oto sposób Kaczmarek strzelił sobie samobója, obawiam się nadto, że niejednego.

Pierwszy to postać Okpisza (Zbigniew Olszewski) podkreślająca klamrową kompozycję sztuki. Pijany, niezbyt estetyczny pan w średnim wieku, który siedzi niedbale przed telewizorem i od niechcenia przeskakuje po kanałach trafiając na początek i na finał monologu Kasi, niczego tutaj nie wnosi. Chyba, że jego posępna mina to negacja porządków panujących w świecie, tuż za jego plecami.

Drugi to historia, którą opowiada reżyser. Prosta i schematyczna w swej treści pogłębia stereotypowe charaktery bohaterów. Oto ojciec Baptista (Mirosław Krawczyk) postanawia sprzedać swoje córki - kobiecą i powabną Biankę (Wanda Skorny) oraz złośliwą i niezbyt ładną Kasię (Dorota Androsz). Nic w tym zdrożnego i dziwnego, gdyby nie fakt, że Bianka to "słodka idiotka", której nie sposób pozazdrościć adoratora - metroseksualnego, opalonego i umięśnionego Lucencio (Krystian Wieczorek), a Kasia to sekutnica, której trafił się niemrawy, zakompleksiony dresiarz Patruchio (Piotr Domalewski). Ambiwalencje i skrajności bawią i kolorują spektakl, ale obnażają go treściwo. Historyjka wygląda jak kiepski kadr z marnego serialu, który szybko przestajemy oglądać, bo wiemy, jak się skończy.

Trzeci to Kasia. Dorota Androsz istnieje na scenie werbalnie, podkreślając swoją jędzowatość tylko poprzez krzyk. Przemierza scenę solidnym, zamaszystym krokiem i wrzeszczy, jakby tylko hałas uprawomocniał ją do scenicznego istnienia. Co gorsza ten głośny łomot, który serwuje raz po raz ludziom z najbliższego otoczenia, jest pusty. Każda złośnica zna przecież powód swojego złośnictwa. Zna i szekspirowska Kasia - odepchnięta i sfrustrowana pannica, z honorem walcząca o własną godność, zna Kasia Danuty Stenki z inscenizacji Warlikowskiego z zaciśniętymi zębami znosząca jarzmo kobiecej uległości, ale nie zna Kasia Doroty Androsz. Ta Kasia po prostu jest złośnicą i jest złośliwa bez wyraźnej przyczyny.

Cały więc proces oswajania jej, ugłaskania czy obłaskawiania traci sens. Marne to po prawdzie wytłumaczenie inscenizatorskiego zabiegu usunięcia scen przedstawiających poskramianie głównej bohaterki. U Kaczmarka kosa nie trafiła na kamień. Teatralna błyskotliwość komedii i perypetii bohaterów istnieje tylko w języku (bardziej zasługa przekładu Stanisława Barańczaka), a potencji ról chyba nikt nie miał ochoty wykorzystać. Brutalny cham Petruchio w swym terrorze jakoś mało zdecydowany i wyrazisty, a ponadto niewiele ma czasu na okiełznanie małżonki, bo ani się obejrzy, a Kasia, trzymając go za rękę, wygłosi swój ostatni monolog. Łzy, stłamszony głos uniżenia, pokora zlęknionej i pokonanej żony w swej sztucznej oprawie, przypomina wyciętą kartę z innej bajki. Tymczasem wycięto sceny, jak się Kasia z "lwicy w kotkę" zmienia i finał tego niejasny, mętny, pozbawiony iskier. Czyżby złośnica sama się poskromiła?

Pierwsza w tym sezonie premiera Teatru Wybrzeże pozostawia wiele do życzenia. Otwiera jednak znaczącą kartę w rozumieniu przestrzeni teatralnej w samym teatrze. Kaczmarek zaadaptował ogromny teren, dwa poziomy sceniczne zastawione zaledwie kilkoma meblami (scenografia Kai Migdałek), które stwarzają ogromne możliwości poprowadzenia aktorów. Nie wolno tego zmarnować.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji