Artykuły

Za mało rock'n'rolla

"Rock'n'roll" w reż. Krzysztofa Babickiego w Teatrze im. Osterwy w Lublinie. Pisze Grzegorz Józefczuk w Gazecie Wyborczej - Lublin.

"Rock'n'Roll" Toma Stopparda jest gloryfikacją dramatu pokolenia roku 68, które miało szczęście odnaleźć swą tożsamość w muzyce, jako wartość ponadpolityczną, uniwersalną. Lecz dla młodych aktorów Teatru Osterwy zagranie "Rock'n'Roll" okazało się trudnym wyzwaniem

Czeski Żyd z Singapuru, który jest angielskim pisarzem z Londynu, jak mówi o sobie Tom Stoppard, napisał sztukę, którą wystawiono w Londynie w 2006 roku, a w sobotę Teatr Osterwy dał jej polską prapremierę. "Rock'n'Roll" - taki jest jej tytuł, i tak też nazywa się jej bohater, bo sztuka opowiada właśnie o tym, jak rock and roll stał się zjawiskiem zagrażającym społecznemu, politycznemu i obyczajowemu status quo, jak stał się samoistną wartością, emanacją ducha młodego pokolenia i sposobem jego identyfikacji, a w końcu - czego już nie dostrzegamy - uniwersalną ponadpolityczną i ponadnarodową składową współczesnej kultury. Dziś, czyli w czasach "kultowych" klubowych didżejów i mnożenia nazw dla ich muzycznych poczynań, o bohaterze tym mówi się z pewną nutą lekceważenia jak o wyleniałej szkapie - "stary, dobry rock'n'roll". To klasyka, historia nowej muzyki popkultury. Trudno uwierzyć, a nawet już teraz trudno sobie wyobrazić, że nie tak dawno w Polskim Radiu tylko nieliczne audycje mogły nadawać zachodnią muzykę (bo "polska młodzież śpiewa polskie piosenki"), płyty Rolling Stones lub Pink Floyd kupić było można tylko na specjalnej giełdzie, a w Czechosłowacji rekwirowano je na granicy. I że w Czechosłowacji po aresztowaniu długowłosych muzyków grupy Plastic People of The Universe (za to, że byli długowłosi i grali rocka, czyli za pasożytnictwo) intelektualiści napisali list protestacyjny przeciwko krępowaniu (i tak skrępowanych) swobód, dzięki czemu narodziła się tam polityczna opozycja, która przeszła do historii jako Karta 77.

Był więc taki czas, kiedy rock'n'roll i dżinsy oznaczały nową identyfikację pokoleniową - i to ponad granicami państw i systemów, a dla reżimów politycznych były przejawem dekadencji, nawet dysydenctwa zmierzającego do obalenia władzy. Zatem teza jest kusząca i prowokująca: to rock'n'roll na powrót zjednoczył podzielony świat. A co za tym idzie, pewne zjawisko kulturowe okazało się mieć silniejszy wpływ na świat niż polityczni tyrani i gospodarczy potentaci oraz codzienność przycinająca skrzydła ludzkim marzeniom.

Opowieść Stopparda osadzona jest w bardzo konkretnych realiach, zaczyna się w 1968 roku, kiedy wojska Układu Warszawskiego wkraczają do Czechosłowacji. Komunizujący profesor Max (Andrzej Golejewski) z Cambridge trwa w niezachwianej wierze, że tylko dzięki praktycznej realizacji nauk Karola Marksa ludzie staną się równi i szczęśliwi, nie będzie nędzy i wyzysku. Max oddala się od chorej na raka żony Eleanor (Jolanta Rychłowska) i romansuje z młodą doktorantką Lenką (Monika Babicka). Natomiast pochodzący z Czechosłowacji doktorant Jan (Szymon Sędrowski), kolekcjoner rockowych płyt, wraca do kraju, lecz bynajmniej nie przyłącza się do opozycji; chce żyć po swojemu, uważa - i to mu wystarcza - że to, co mu w duszy gra - wyrażają piosenki Syda Barreta, Pink Floyd czy The Doors. Rock'n'roll to on, to muzyka dotykająca jego ja i w nim zakorzeniona, znak siły, radości, marzeń, odwagi - wkraczania ze swoim ja w świat, choćby miało to polegać na machaniu marynarką na koncercie. Tymczasem tyka zegar współczesnych dziejów Europy, komunikaty (dziś są jak skrócona lekcja historii) Radia Wolna Europa informują, co się dzieje, odsłaniają kulisy polityki, relacjonują rozwój opozycji; jednym się klaszcze, drugich zamyka w więzieniu, niczym płyty kontynentalne ścierają się systemy i reżimy. Trwa też inwazja rocka, pozapolitycznego symbolu wolności, która jednak dla niektórych okazuje się zabójcza, kiedy sięgają po narkotyki. Rocka - jako czegoś z zewnątrz i niekontrolowanego - boi się i czechosłowacki reżim; rockmani zostają uznani za dysydentów; Jan w końcu dorósł, by być z nimi. Przeskakujemy z Londynu (gdzie rządzi Margaret Thatcher) do Pragi (gdzie liderem opozycji jest Vaclav Havel i gdzie zaczynają dobiegać echa "pierestrojki") i odwrotnie.

Po latach Jan przyjeżdża ponownie do Londynu. Spotkanie nie pozostawia wątpliwości: nikt nie jest tak naprawdę zadowolony. Każdy był przez system, który odszedł, omotany, wyjazdy zagraniczne podobnie jak opór lub akceptacja systemu okupione zostały kontaktami ze specłużbami, a ten nowy wspaniały świat demokracji okazał się pełen innych wad. Z tej zawieruchy ocalało bardzo mało, a jednak zarazem nie byle co - nieliczne przyjaźnie, nieliczne miłości i rock'n'roll, który nikogo zawieść nie mógł, który splótł się z życiem pokolenia uosabiając to, z czym wstępujemy w życie i czym się z niego cieszymy. Pointa będzie obrazoburcza: niestety, komunizm i demokracja, chociaż w inny sposób, ale w równym stopniu są zaborcze, wikłają w swoje układy, zjadają nasze ja, nieustannie odbijają się czkawką. Kiedy to już wiemy, post factum nie pozostaje nic innego, jak machnąć ręką, i może za Wojciechem Młynarskim zaśpiewać - "róbmy swoje". Szkoda tylko, że tak późno to rozumiemy.

Ta przecież świetnie napisana sztuka Toma Stopparda napotkała jednak zaskakującą barierę inscenizacyjną, której chyba reżyser Krzysztof Babicki nie przewidział. Wydaje się, że przede wszystkim w aktorach, w młodych aktorach, być może z powodu pokoleniowej bariery; to były czasy bardzo nieodległe, ale nie ich czasy - i to nie była, nie jest ich muzyka. Albowiem muzyka (a szerzej: współczesna pop kultura, najbardziej dynamiczny idol świata) nadal i być może jeszcze bardziej stygmatyzuje pokolenia i roczniki, a sklejona z prywatnością, bo słucha się jej nawet w bardzo ważnych i intymnych chwilach, urasta do rangi po części strzeżonego, indywidualnego alter ego. Jeżeli tak, to Stoppard odkrył coś bardzo ważnego, co wszakże z kolei sprawiło, że prapremierowy spektakl w Teatrze Osterwy budzi mieszane uczucia. To co łączyło, zaczyna dzielić. Aktorzy nie kreują wyrazistych postaci, brakuje gestu, ruchu, skurczu policzka, tego teatralnego drobiazgu, z którego nagle rodzi się sceniczna jakość. Rytm sekwencji scen nadaje głównie ruch podestów; jednak wjazd na scenę bynajmniej nie powinien oznaczać zdrewnienia i bezruchu, nie zwalnia od ogrania przestrzeni, siebie i nielicznych rekwizytów oraz oczywiście muzyki. Tymczasem - gra bardziej tekst, niż aktor. Dopiero pod koniec, kiedy młodzi aktorzy grają postacie metrykalnie dużo od nich starsze, coś się na scenie dzieje aktorskiego. Wypada mieć nadzieję, że ta teatralno-pokoleniowa intryga zaskoczy rytmem, jaki dla niej pomyślano, bo tej sztuki zepsuć się nie da.

Klasą dla siebie pozostaje Andrzej Golejewski i Joanna Rychłowska. Andrzej Golejewski wydaje się początkowo nie w roli dla siebie obsadzony, ale to pozór, gdyż tak naprawdę rozgrywa dwuznaczności postaci Maxa, analizatora ludzkości i niespełnionego przywódcy ukrywającego swe erotyczne kompleksy, Marksa Freudem podszytego, nadmądrego, nadruchliwego i na starość ostatecznie rozbrajająco nadżałosnego. Joanna Rychłowska stworzyła postać pełnokrwistej kobiety, pełnej godności i wrażliwej, broniącej się przed przytłoczeniem tym, co wokół, odważnej i drapieżnej kiedy czuje, że miłość, której pragnie, pozostanie tylko pragnieniem. Ukłony dla Przemysława Gąsiorowicza za Śledczego i dla Moniki Babickiej (Lenka) za brawurowe uwiedzenie Maxa, i dla Olafa Tryzny za światła.

Wszystko to tak było niedawno i tak zarazem dawno, aż łezka w oku się kręci. - Historia się skończyła, a gdzie towarzysze? - pyta nagle stetryczały Max. Dla młodych widzów jeszcze na koniec małe wyjaśnienie: ten warkot z głośników w czasie czytania komunikatów Radia Wolna Europa to oryginalny zapis tak zwanych zagłuszarek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji