Pieje kur...widma nie znikają
Autora tej sztuki Irlandczyka Seana O'Casey zna nasza publiczność teatralna bardzo niewiele, jedynie z jego sztuki "Cień bohatera", granej w Teatrze Współczesnym przed pięcioma laty. A przecież O'Casey stanowi bardzo interesujący rozdział nie tylko w teatrze angielskim, ale w postępowym teatrze całego świata. Ów obecnie 80 letni pisarz budzi od lat swą twórczością dyskusje wśród krytyków całego świata, a jego mocno zaangażowana w zagadnienia radykalno-społeczne postawa zyskała mu zarówno żarliwych wielbicieli, jak zajadłych wrogów.
"Kogut zawinił" sztuka wystawiona w dobrym przekładzie polskim, napisana została przed dziesięciu laty i wystawiana w Anglii między innymi na Festiwalu w Edynburgu. Ostrze jej skierowane jest przeciwko ciemnocie, przesądom i zabobonom. Autor czyni to przy pomocy środków opartych na wierzeniach ludowych, używając symboliki, niekiedy graniczącej z naiwnością. Kogut figurujący w tytule jest symbolem czarów i guseł. Nie dziwi to nas, którzy przecież w naszych wierzeniach ludowych mamy pana Twardowskiego, podróżującego na księżyc ma kogucie i przyzwyczajeni jesteśmy do łączenia piania kura ze zjawami z tamtego świata. Tylko, że gdy w wierzeniach naszego ludu pianie koguta oznacza ranek i znikanie czarów, tutaj wspaniały ptak jest ich zwiastunem.
Akcja sztuki rozgrywa się w wiosce irlandzkiej, której mieszkańcy pogrążeni są w zabobonach i przesądach, wierzą, że zło pochodzi od książek i filmów, odprawiają egzorcyzmy, kamienują podejrzanych o czynienie czarów itp.
Błędem byłoby uważanie tej sztuki za manifest antyreligijny, skierowany przeciw wierze, lub przeciw kapłanom. O'Casey posiada w swym dorobku sztuki, w których księża są postaciami pozytywnymi, jak np. pastor Clinton w utworze "Czerwone róże dla mnie". Tu atak skierowany jest wyłącznie przeciwko ciemnocie i przeszkodom, stojącym na drodze do prawdziwej radości życia.
Zarzut, który można by tej sztuce uczynić jest innego gatunku. Oto w paradoksalny sposób przy całej postępowości założenia jest ona w pewnym sensie staroświecka. Walka o postęp toczona tu przaz O'Casey, dziwnie przypomina nam walkę z ciemnotą, toczoną w Wieku Oświecenia; nawet przykład gorszącej książki, jest związany z... Wolterem. Od dwu wieków przybyło ludzkości już chyba wiele innych elementów, które zwalczane są przez "wrogie siły ciemnoty", jak się to patetycznie zwykło mawiać.
Trzeba przyznać teatrowi, że starał się te naiwności mocno stuszować. Reżyser Zygmunt Hübner, znany nam ze swojej interesującej twórczości w Teatrze Wybrzeża, rozpoczął tą sztuką pracę w Teatrze Polskim. Jemu to zawdzięczamy lekko groteskowy ton spektaklu, ustawienie zwłaszcza pastaci starego bigota półobłąkanego właściciela torfowiska Michała Marthauna w sposób budzący więcej śmiechu, niż grozy, oraz stworzenie dusznej, przykrej atmosfery, panującej w tej zabitej deskami od świata wiosce.
Porównanie tekstu sztuki (drukowanej w majowym zeszycie "Dialogu") z tym co widzieliśmy na scenie, jasno ukazuje drogę, którą utwór przebył od jego napisania, poprzez warsztat reżyserski, do sceny.
Zygmunt Hübner miał zresztą dużą pomoc w aktorach, którzy w pełni pojęli jego intencje.
A więc najpierw Stanisław Jaśkiewicz w roli Marthauna. Aż dreszcz przebiegał po plecach, gdy się patrzyło na figurę tego fanatyka i głupca, zatopionego po uszy w mrokach ciemnoty, a jednocześnie budzącego śmiech swym postępowaniem. Świetna postać, której się nie zapomina. Leon Pietraszkiewicz w roli jego kompana marynarza Mahana postawił całą rolę na i rubaszności i swoistej jowialności, Gustaw Buszyński był przerażającym przykładem opacznie pojętej misji kapłana: jego ojciec Domineer zjawiał się na scenie, jak czarny zwiastun nieszczęścia, strasząc narówni z mocami piekielnymi. Stanisław Żeleński, jako Shanaar był jak gdyby dopełnieniem ojca Domineera, odtworzył swą rolę w sposób bardzo sugestyw-ny.
Z wielkim poświęceniem odegrał rolę Koguta Ryszard Kubiak. W sztuce występują cztery kobiety. Ryszarda Hanin była całkiem różna od swych dotychczasowych kreacji; wcieliła się w zalotną, uwodzicielską i pełną uroku młodą żonę starego bigota, jej Lorna była naprawdę pociągająca. Pierw szy raz ujrzana przez Warszawę na scenie młodziutka Eugenia Herman znakomicie pasowała do roli, budzącej pożądania męskie i nienawiść kobiecą, Lorelleen, którą przesądy wyganiają z jej wioski. Uosobieniem wdzięku i figlarności była Maria Ciesielska w roli pełnej temperamentu Marion. Smutną chorą Julię zagrała tak jak trzeba, bo z melancholijną poezją Hanna Stankówna.
W innych rolach wystąpili: Jerzy Pichelski, znakomicie komiczny, jako bojący się czarów sierżant policji, Ryszard Piekarski i Norbert Nader w rolach robotników, Wiktor Nanowski, jako wesoły szofer.
Scenografia ogranicza się do jednej dekoracji, pomysłowo łączącej dom, w którym dzieją się czary, z perspektywą na dalszą część wioski.