Artykuły

"Hrabina Marica" wg Marty Meszaros

- Dotychczas w Polsce wystawiano operetki na podstawie wypaczonych niemieckich wersji inscenizacyjnych, pozbawionych tego co najcenniejsze, czyli węgierskiego humoru, lekkiej ironii, a to skutkowało przerysowaną melodramatycznością i tandetnym sentymentalizmem. Ja zrobiłam "Hrabinę Maricę" zgodnie z jej pierwotną wersją tekstową - mówi węgierska reżyserka Marta Meszaros przed premierą w Mazowieckim Teatrze Muzycznym Operetka im. Jana Kiepury w Warszawie.

Jutro na deskach Teatru Dramatycznego zostanie pokazane premierowe przedstawienie Mazowieckiego Teatru Muzycznego Operetka "Hrabina Marica" Imre Kalmana. Dzieło węgierskiego mistrza operetki powierzono jego rodaczce, słynnej reżyserce Marcie Meszaros.

BARTOSZ BATOR: Dlaczego tym razem zdecydowała się pani na flirt z operetką? MARTA MESZAROS: Zawsze lubiłam operetkę. Mistrzowie tego gatunku to Węgrzy. Poza tym tematyka muzyczna kilkakrotnie pojawiała się w mojej twórczości filmowej, m.in. w "Kobietki nie płaczcie". Jak trafiłam do Mazowieckiego Teatru Muzycznego Operetka? Jakiś czas temu zadzwonił do mnie dyrektor tej sceny Włodzimierz Izban z pytaniem, czy zrobiłabym "Księżniczkę czardasza" Imre Kalmana. Potrzebował dobrego węgierskiego nazwiska (śmiech). Zgodziłam się, bo lubię pewnego rodzaju prowokacje i wyzwania.

I nie ma pani dylematu, że uczestniczy w projektach pełnych banału?

- Nie, i nie zgadzam się z taką oceną operetki. To, co jest szczególną zaletą, to fabuła - prosta, ale zawsze aktualna, dotykająca odwiecznych tematów, takich jak trudna miłość, władza, kwestie różnic w pozycji społecznej, rola pieniądza. Operetka to także wspaniała muzyka. W przypadku "Hrabiny" podobno przypominająca nawet styl samego Rossiniego. Mało tego, na Węgrzech role w operetkach bardzo chętnie przyjmowali i przyjmują najwybitniejsi aktorzy dramatyczni. Jako ciekawostkę powiem, że od polskiej aktorki Beaty Fudalej słyszałam, że sam Jerzy Grzegorzewski marzył całe życie, żeby zrobić "Księżniczkę czardasza".

Czy "Hrabina Marica", czyli temat zagmatwanej miłości hrabiny Maricy i hrabiego Tassilo rozgrywający się w realiach początku XX w., może zainteresować współczesnego widza?

- Bez obaw. Dlaczego gramy cały czas "Romea i Julię" czy "Hamleta"? Bo one zawsze są żywe. Podobnie jest z tą operetką. Przeżywamy teraz taki moment, w którym mamy wrażenie, że już wszystko było. W "Hrabinie Maricy" wracam do korzeni. Dotychczas w Polsce wystawiano operetki na podstawie wypaczonych

niemieckich wersji inscenizacyjnych, pozbawionych tego co najcenniejsze, czyli węgierskiego humoru, lekkiej ironii, a to skutkowało przerysowaną melodramatycznością i tandetnym sentymentalizmem. Ja zrobiłam "Hrabinę Maricę" zgodnie z jej pierwotną wersją tekstową. Poza tym wiele jest też w moim przedstawieniu muzyki węgierskiej, w tym cygańskiej.

Wyreżyserowała już pani dla warszawskiej operetki "Księżniczkę czardasza". Teraz wybór padł na "Hrabinę Maricę"...

- Ona jest jedną z najlepszych spośród około setki skomponowanych przez Imre Kalmana. Poza tym jest znacznie bardziej skomplikowana muzycznie niż np. "Księżniczka czardasza", co także stanowi wyzwanie. Pojawiające się arie to coś więcej niż zwykle szlagiery.

W przedstawieniu wystąpi słynny skrzypek Vadim Brodski w roli...

- ...Cygana, jednej z głównych postaci. Oczywiście zagra też na skrzypcach. Na pomysł, by zaangażować Brodskiego, wpadł Włodzimierz Izban, który jest bardzo dobrym organizatorem i konsekwentnie buduje swój teatr. Trzy lata temu zaczynał od niczego. A jednak w krótkim czasie nie tylko udaje mu się pozyskać znane nazwiska, lecz także młodych, zdolnych debiutantów.

Wykorzystuje pani w swoim operetkowym projekcie znanych aktorów dramatycznych: Szapołowską, Seniuk, Pokorę i Łazukę.

- W operetce, w odróżnieniu do opery, są nie tylko dialogi śpiewane, ale także mówione, pisane prozą. Jak już mówiłam, na Węgrzech angażowani są do nich najwybitniejsi aktorzy. Poza tym dostrzegam pozytywny wpływ artystów dramatycznych na śpiewaków. Pomagają im aktorsko.

Podobno "Hrabina Marica" jest najbardziej węgierska w dorobku Kalmana?

Faktycznie po mistrzowsku wplótł w jej fabułę ducha z państwa ojczyzny?

- Miejsce akcji, która rozgrywa się na prowincji, może wywoływać takie wrażenie. Zdaniem mojego dyrygenta, notabene pochodzącego z Czech, słychać to szczególnie w muzyce, w której Kalman wykorzystuje mnóstwo motywów narodowych.

Kalman emigrował i tworzył głównie w Wiedniu, potem w USA pani także wielokrotnie zmieniała miejsce zamieszkania. Czy to wpływa na sposób postrzegania i twórczość?

- Myślę, że nie bez znaczenia są powody wyjazdów. Kalman byl Żydem. Gdy Hitler doszedł do władzy, musiał emigrować, by ratować życie swoje i rodziny. Bardzo to przeżył. Był bardzo nieszczęśliwy w USA Marzył o powrocie do ojczyzny. Ja nigdy nie emigrowałam. Wyjeżdżałam z własnej woli. Miałam możliwość, żeby zostać we Francji, Włoszech, Kanadzie czy USA. Ale zawsze interesowała mnie Europa Wschodnia. To brało się z przekonania, że tu wydarzy się coś, czego ja muszę dożyć. Stąd mój związek m.in. z Polską. Oczywiście z jednej strony decydowało uczucie do Jana Nowickiego, ale z drugiej sytuacja w waszym kraju. Wtedy Węgry były bezbarwne. To nie odpowiadało mojemu temperamentowi. A tu "Solidarność", stan wojenny, ludzie się buntowali. Nigdy nie rozumiałam Agnieszki Holland. Dlaczego ona wyjechała do Stanów? Po co? Zdobyć Hollywood? To nie nasz świat. Zaistnieć tam uczciwie jest bardzo trudno. Udało się to Polańskiemu czy Formanowi, ale musieli tam żyć bardzo długo. Ja świadomie wybrałam wschodnią Europę.

Ostatni pani film - "Niepochowany" - opowiadał o losach Imre Nagya, przywódcy krwawo zdławionego przez wojska sowieckie powstania węgierskiego z 1956 r. Z kolei "Mała Nina", część cyklu "Dzienniki", to opowieść o europejskich emigrantach idealistach, z własnego wyboru osiedlających się w Rosji Sowieckiej. To pewnego rodzaju katharsis dla córki komunistycznego działacza Laszlo Meszarosa?

- Nigdy nie fascynowałam się komunizmem. Nie toleruję kłamstwa ani strachu. A ten ustrój był na nich zbudowany. On był dla mnie odpychający. Powodował, że ludzie bali się siebie nawzajem.

W najnowszym filmie, o roboczym tytule "Nadzieja", znów porusza pani temat ludzi uwikłanych w system totalitarny.

- W 1949 r. doszło do fałszerstwa wyborczego inspirowanego przez komunistów. Część opozycji została aresztowana. Wśród nich liderka socjaldemokracji Anna Ketly. Gdy w 1956 r. do władzy doszedł Nagy, wyszła na wolność, trafiając jednocześnie do rządu. Ale to trwało zaledwie dwa tygodnie. Ketly wyemigrowała. Jednak w czasie odwilży lat 70. postanowiono nakłonić ludzi jej pokroju do powrotu na Węgry. Wysyłali do nich w tym celu agentów. I tu zaczyna się mój film. Takie polecenie od reżimu otrzymuje szacowny profesor uniwersytetu. Ma nakłonić do powrotu Ketly. Gdy zaczyna swoją misję, nie wie o niej nic, bo władze wymazały ją z kart historii. W Brukseli, gdzie ona przebywa, organizuje konferencję naukową, na której poznaje słynną opozy-cjonistkę. Mimo wielu wybiegów Ketly nie wraca, a agent pozostaje ze swoim moralnym konfliktem i wstydem.

Czy kwestia rozliczenia osób współpracujących z tajnymi służbami komunistycznymi to jest tak żywy temat w pani ojczyźnie jak w Polsce?

- Tak. My, podobnie j ak wy, nie załatwiliśmy tej sprawy na początku lat 90. Mało tego, u nas partia będąca tak jak SLD spadkobiercą poprzedniego systemu nie zdobyła się na gest, by przeprosić obywateli i odciąć się wyraźnie od komunistycznych zbrodni.

W "Nadziei" pojawia się polska aktorka Beata Fudalej.

- Wystąpi w epizodycznej roli Gołdy Meyer. Ketly przyjaźniła się z tą słynną izraelską polityk.

Podobno planuje pani film o polskiej noblistce Marii Skłodowskiej-Curie?

- Noszę się z tym zamiarem od 10 lat. Wszystko wskazuje na to, że ruszymy z tym projektem w przyszłym roku.

To będzie film biograficzny?

- W pewnym stopniu tak. Ale będzie opowiadał o ostatnich latachjej życia, gdy śmiertelnie chora, przyjeżdża do Polski z gramem odkrytego przez siebie radu i zakłada słynny instytut. Wie, że to jej ostatnia wizyta w kraju. Ona była bardzo polska. Dlatego zainteresował mnie ten temat, bo ona całe życie cierpiała z powodu tego, że musiała emigrować. Chcę ją pokazać jako czułą i interesującą kobietę. Einstein powiedział, że to była najbardziej seksowna kobieta, jaką spotkał. A jednocześnie była tak na wskroś polska. Zbyt lekką ręką oddaliście ją Francuzom.

Kto zagra rolę główną?

- Pojawia się wiele nazwisk. Ja w tej roli widzę Charlotte Rampling, Natalie Baise, Emmę Thompson, może Krystynę Jandę.

Planuje jeszcze pani współpracę z MTM Operetka?

- Zobaczymy. Planuję trochę zwolnić tempo. Poza tym piszę dwie książki. Jedna z nich jest o tym, jak kobieta w latach 50. zostaje reżyserem filmowym. Będzie tam wątek autobiograficzny.

Myśli pani o powrocie do tworzenia filmów popularnonaukowych czy dokumentalnych?

- Chcemy wspólnie z wnukiem zrobić dokument o dzisiejszych zmianach, istnieniu. Dlatego z nim, bo mój świat odchodzi, a jego przychodzi. Jak on go widzi, jak ja widzę.

***

Marta Meszaros, znana węgierska reżyserka i scenarzystka, nominowana do Oscara w 1988 roku za "Dziennik dla moich ukochanych"; dzięki filmowi "Adopcja" w 1975 roku przeszła do historii, zdobywając jako pierwsza kobieta Złotego Niedźwiedzia na festiwalu w Berlinie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji