Artykuły

Zbrodnia i kara czyli powieść w skrócie

W programie do "Zbrodni i kary" kierownictwo teatru "Wybrzeże" zamieściło głosy róż­nych znawców na temat: czy adaptować powieść na scenę? Oto jest pytanie.

Rzeczywiście, gdańska adaptacja wielkiej powieści Dostojewskiego, opracowana, inscenizowana i re­żyserowana przez Zygmunta Hübnera stanowi wartościowy wkład do dyskusji, która nieustannie towarzyszy od dawna trwającym próbom przenoszenia powieści na scenę.

Naczelnym bodaj problemem jest, czy z adaptacji uda się zrobić samoistną sztukę, czy też tylko mniej lub więcej udaną ilustra­cję książki, rodzaj skrótu, który jak bryk szkolny zapoznaje z za­sadniczą treścią powieści oszczę­dzając czasu na jej przeczytanie. Wydaje mi się, że w odniesieniu do gdańskiego przedstawiania nie można dać jednoznacznej od­powiedzi, jak ten problem zosał rozwiązany. Adaptacja "Zbrodni i kary" stała się tu wielkim po­pisem inscenizatora i scenografa. Potrafili oni rozwiązać gordyjski węzeł trudności i dali przeszło trzy godzinny spektakl w jednej zasadniczo dekoracji i podzielili go tylko na trzy części. Świetna scenografia Alego Bunscha stanowiła skrót metaforyczny i reali­styczny zarazem, fascynowała zamierzoną brzydotą elementów dziewiętnastowiecznej kamienicy czynszowej.

Talent obu realizatorów nie udźwignął jednak, moim zdaniem, ciężaru dzieła. Uważam zresztą, że nie było to możliwe. Widzieliśmy niedawno fancuską wersję fil­mową "Zbrodni" ze znakomitym Jean Gabin i Mariną Vlady, ale i ta wersja - mimo uwspółcześ­nienia i "ufrancuzienia" bliższa tekstowi oryginału - nie wywo­łała wrażenia.

Czy można adaptować powieść na scenę? Można, ale po co? Wśród głosów dyskusji drukowa­nych w programie znajduje się fragment artykułu Kazimierza Korcellego, który pisał w "Dialo­gu": "Przenosząc powieść w ka­tegorię teatru jedynym możliwie rozsądnym "pietyzmem" autora adaptacji może być znajomość praw teatru i pietyzm w stosunku do tych praw, a nie do tekstu powieści". Poszedłbym dalej, na­leży tworzyć nie adaptację po­wieści, lecz nową sztukę biorąc do niej z powieści problem i jego rozwiązanie, wszystko inne trak­tując samodzielnie.

Realizatorzy gdańskiego przed­stawienia nie poszli tak daleko. Stworzyli bardzo interesującą formalnie adaptację, ale trzy­mali się litery tekstu i oczywiś­cie w tym tekście musieli doko­nać wyboru. M. in. wypadł zu­pełnie motyw matki i siostry Raskolnikowa, a z wątku Marmieładowa został szczątek, przez co niezrozumiały stał się stosunek Raskolnikowa i Sonii. Coś prze­cież musiało wypaść, i to coś istotnego, jeśli wielką powieść po prostu przenosi się na scenę. Dodajmy, że nawet lektura pełnego tekstu książki nie jest dla nas łatwa. Takie typy, jak Raskolnikow czy Marmieładow są nam obce i trzeba wielkiego talentu pisarza i wielkiego wysiłku czy­telnika, aby je zrozumieć. To jest możliwe w obcowaniu z po­wieścią; nie wydaje się możliwe podczas oglądania spektaklu. Chyba, że widz zna książkę. Ale wtedy znowu: po co adaptować, jeśli adaptacja nie jest samoistna, ani nie daje niczego nowego?

Owszem, było coś, co mnie za­skoczyło. Raskolnikow ukazał się jako protoplasta znacznego odła­mu współczesnej młodzieży, któ­ra pragnie bez trudu, bez usilnej pracy i wyrzeczeń osiągnąć po­wodzenie i błyszczeć. Ale Raskolnikow na scenie długo monolo­gował na temat Napoleona i bez­względności w dochodzeniu swych celów, mówił o szczególnych pra­wach ludzi nieprzeciętnych, co miało uzasadniać zabicie siekierą starej lichwiarki i Lizawiety. Tym się różnił - bo współczesnym zwolennikom błyszczącego życia historyczno-filozoficzne rozważa­nia są niepotrzebne: chcą mieć pieniądze, aby im się dobrze wiodło, i koniec.

Odnotowałem już świetną sce­nografię. Tak, lecz w użyciu sta­ła się ona trochę nużąca. Wciąż coś się zasłaniało, to odsłaniało, raz poziomo, raz pionowo, albo znów przesuwały się poszczegól­ne fragmenty. W sumie to obfite używanie mechanizmu sprawiało wrażenie żonglerki nieco rozpra­szającej uwagę. Akcja nie mo­gła być zwarta - to przecież skrót wielkiej powieści. Także efekty akustyczne, początkowo wywołujące napięcie, przez czę­ste stosowanie straciły siłę. Znu­żenie zwiększyło się pod koniec przedstawienia, kiedy dramat był już właściwie tylko dogrywany, a Raskolnikow wciąż monologo­wał lub też nerwowym krokiem wypełniał scenę.

Spośród licznych wykonawców (31 postaci) dwaj najwięcej mie­li do powiedzenia: Edmund Fetting (Raskolnikow) i Tadeusz Gwiazdowski (Porfiry). Niewątpli wie były to role warte obejrze­nia. Trzeba też zauważyć, ze cały zespół (z nielicznymi wyjątkami) pokazał grę wyrównaną pod względem poziomu, co przy tak licznej obsadzie nieczęsto się zdarza.

W sumie: gdańskie przedstawie­nie "Zbrodni i kary" jest inte­resującym i wartościowym wy­darzeniem w dyskusji: adapto­wać, czy nie adaptować. Wydaje się, że ci widzowie, którzy opu­szczając salę nie byli poruszeni dramatem (ja do nich należałem), zyskali argument: powieść, to nie sztuka; zostawcie powieść książkom, a dla teatru szukajcie sztuk. Nie zmniejsza to mego szacunku dla ambitnych zamierzeń realizatorów i wykonawców tego przedstawienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji