Artykuły

Dziennik (nie)cierpliwego

XVIII Międzynarodowy Festiwal Teatralny Kontakt w Toruniu. Pisze Tomasz Mościcki w Odrze.

Piątek, 23.05. Warszawa - na walizkach

Znów, jak co roku, do Torunia. Przeglądam program - przed nami, jak co roku, maraton: po dwa przedstawienia dziennie, raz nawet zasiądziemy w teatrze trzy razy... Tegoroczny festiwal ma być świadectwem czegoś w rodzaju kulturalnej globalizacji; przedstawienia reżyserów pracujących gościnnie w teatrach spoza swojego kręgu kulturowego mają pokazać, jak ciekawe napięcia wynikają z takich konfrontacji. Pożiwjom, uwidim.

Przede mną "Notatnik Teatralny", a w nim odkrycie. Jeździłem otóż na Kontakt przez ostatnie lata - i nawet nie wiedziałem, że to miejsce schadzek teatralnych moherów. O czym zawiadomił świat niespożyty redaktor P., obecnie chyba w odstawce. W macierzystej gazecie zastąpiła go młoda siła - nb. jeżdżąca ostatnimi laty do tego samego Torunia, a i widniejąca wraz z progresywnym redaktorem Sz., opisującym co roku w progresywnym portalu teatralnym toruński festiwal w stopce "Notatnika". Jak widać, w tym piśmie kwitnie jakiś wallenrodyzm, a naczelny nie dość czujny i nie wykrył żmij przytulonych do jego łona. Patrzę w konfuzji na okładkę - a na niej krzyczący człowiek stukający się w głowę. Samokrytyka?...

Sobota, 24.05. Dzień pierwszy

Inauguracja - i rozczarowanie. Trzy lata temu entuzjastycznie klaskaliśmy po White Star z tego właśnie gandawskiego teatru Victoria. Było tam wołanie o zrozumienie, o tolerancję dla inności - a przy tym było to przedstawienie na najwyższym zawodowym poziomie. A teraz? Grupa dzieciaków stoi na scenie toruńskiego teatru. W tle drabinki gimnastyczne - czyli jesteśmy w sali gimnastycznej. Nad dzieciakami tablica, a na niej są angielskie tłumaczenia tego, co wykrzykują nastolatko-wie zgromadzeni na scenie: "dajecie nam jeść", "ubieracie nas", "okłamujecie nas", "dajecie nam miłość", "wrzeszczycie: zamknij tę pieprzoną mordę" itd. Trwa to ponad godzinę, młodzi wykonawcy skandują te hasła, mające świadczyć o stosunku dzieci do świata dorosłych. Czy to teatr, czy jakaś agitka? Jeśli teatr - to daleko od zachwytów: bez akcji, bez stopniowania nastroju, za to z pięcioma pointami. Co ciekawe, cały ten spektakl, przypominający swoją wymową jako żywo jedną z najgłupszych dawnych piosenek zespołu Pink Floyd "We don't need no education" - manifest głupoty, anarchii i pochwałę nieuctwa (dziś ta postawa jest już czymś zwykłym) - został napisany przez starego konia. Grający w nim milusińscy, poproszeni o improwizowanie własnych haseł, mieli ponoć jedynie pretensje do dorosłych o zbyt małe kieszonkowe i nie takie prezenty, jakie sobie wymarzyli. Potwierdziły się przeczucia towarzyszące oglądaniu samego spektaklu. Fałszem czuć było na kilometr. Przed laty śmiano się u nas z rysunków o Kaziu wyobrażającym sobie świat dorosłych. Teraz wszystko się odwróciło. Zgredy marzą o byciu Kaziami.

Jedziemy do "Olimpijczyka". Tu - "Otello" Macieja Sobocińskiego z krakowskiej Bagateli. Ci, co dwa tygodnie wcześniej przeżyli przedstawienie, a właściwie to, co pozostało z "Otella" po pracy Agnieszki Olsten w Narodowym, są tak zaprawieni w bojach, że nic nie zrobi na nich wrażenia. Nawet spektakl Sobocińskiego. Po przedstawieniu aktorzy tłumaczą się, dlaczego nic nie było słychać - bo mianowicie grali "nie w tej przestrzeni" - ale problem tego "Otella" jest zupełnie inny. Smak. Stary "tyjater" udający nowoczesność. Minimalistyczna scenografia w "niemieckawym" stylu, aktorzy oczywiście odziani po współczesnemu, muzyka Bolesława Rawskiego, co się wyraźnie zbyt mocno wsłuchał w "On Land" Briana Eno, czyli modę sprzed 25 lat, i fatalne aktorstwo. Nawet gdyby artystów było słychać - sprawy nic by nie poprawiło. Wszystko, co w "Otellu" ważne, zgubiono w nadruchliwości, jakichś dziwacznych układach choreograficznych, które coś przypominają... "Tańce na lodzie" mianowicie. Zaprawdę - potężna jest deprawująca siła telewizji...

Niedziela, 25.05. Dzień drugi

Po wczorajszym "Otellu", ale i w ogóle po tym, co się teraz pokazuje na naszych scenach, hasło "polski teatr" zaczyna - nie tylko u mnie - budzić popłoch. Na "Ślub" w reżyserii Waldemara Zawodzińskiego z łódzkiego Teatru im. Jaracza wspinałem się wąskimi schodami, wiodącymi na małą scenę toruńskiego teatru, na miękkich nogach. Scenografia z pleksi i dudniąca muzyka z początku spektaklu - to mogło zapowiadać rzecz jakże nam już dobrze znaną i powielaną przez ostatnie sezony w licznych kopiach. A tu jakże miłe rozczarowanie: znakomity spektakl. Przeczytany i wyczytany dokładnie tekst. Marek Kałużyński jako Henryk balansujący w swojej roli na granicy snu i majaczenia na jawie - to zaangażowany w tworzenie świata ze słów, to nieustannie komentujący siebie; i rozgrywające się za jego sprawą wydarzenia. Wspaniała para rodziców: Ewa i Andrzej Wichrowscy... Jakoś zbyt rzadko widywana na naszych scenach. Przedstawienie powstało podobno jako wynik żmudnej, kilkumiesięcznej pracy podczas stolikowych prób. Czyli - wypisz wymaluj - pokazana tu dwa lata temu "Mewa" Arpada Schillinga, także rezultat wielomiesięcznej analizy testu. No, ale cóż - doświadczenia ostatnich lat pokazują, że u nas nagradza się reżyserów robiących spektakle w dwa tygodnie... Zawodziński wyraźnie nie "wstrzelił się" w epokę. Gdyby jeszcze nie dwa niepotrzebne scenograficzne gadżety: ohydni tłuści ludzie, nie wiadomo po co siedzący w pleksiglasowych boksach, i rozbłyskująca różnymi kolorami neonówka - to byłoby przedstawienie idealne. Tak czy owak - na tle smutnej rzeczywistości polskiego teatru łódzka inscenizacja Gombrowicza jest dziełem naprawdę wybitnym. I godnym nagrody.

A potem z teatralnego nieba do rzeczywistości. Przejazd do Bydgoszczy. Tam w Opera Nova "Upiory" Ibsena z Schaubuhne am Lehniner Platz. I co za dużo, to niezdrowo. Ten niemiecki teatr zżera już swój własny ogon. Znów ta sama znana i wyeksploatowana estetyka: scenograficzny minimalizm, mało już odkrywczy pomysł rozegrania wszystkiego wokół ogromnego konferencyjnego stołu z mikrofonami, z gruba ciosane aktorstwo, w którym nie ma miejsca na finezję, jest za to znane oblewanie się szampanem, plucie żarciem czy np. wykasływanie z siebie obłoku mąki, co ma symbolizować agonię Oswalda - to wszystko już nie zaskakuje, nie prowokuje. Jest straszliwą myślową łatwizną. Ponieważ Ibsen się zestarzał, więc Niemcy obecną modą pomagają mu, ile wlezie. Nie ma w tym przedstawieniu pastora, jest za to agent dużej firmy - co odbiera tym "Upiorom" całą ich drastyczność i oskarżycielską wymowę. Znamy to już i z Polski: młodzi poprawiacze tekstów, zwani "dramaturgami", hulają sobie po starych dramatach w najlepsze; dobrze poinformowani mówią, że proceder opłacalny. Mały wysiłek za sporą kasę. Część publiczności (w tym ja) zwiała w popłochu tuż przed gruchnięciem oklasków - bo są widzowie, którym ten teatr jeszcze się nie znudził. Inna sprawa, że wielu z nich zna już tylko taki. Zimny, głupi i niepotrzebny teatr.

Powtórka z zachłyśnięcia się litewską estetyką sprzed kilkunastu lat. Dziś już się o tym zapomina. Zapomni się i o tym, nawet jeśli (co całkiem możliwe) te berlińskie "Upiory" zdobędą w tym roku Grand Prix.

Poniedziałek, 26.05. Dzień trzeci

Przedstawienie "Iwanowa" z Sankt-Petersburga. O ile niedawna warszawska inscenizacja Jana Englerta z Narodowego zdumiewała wtórnością i bezradnością zespołu aktorskiego, to zbudowany na grepsiarstwie spektakl Lwa Erenburga, ten ruch sceniczny polegający na kucaniu i innych "prysiudach", rozbijanie butelki damskim obcasikiem, tak by robić w niej małą dziurkę, budzące mdłości sprawianie ryby na scenie, czyli humor z gatunku "dowcipy z przyrządami" - wszystko budzi uczucie głębokiego zawstydzenia. Jeśli dodać do tego samego reżysera - stentorowym głosem, w którym nie ma cienia wątpliwości, pokory wobec sztuki, pokazującego nam miłość nic do teatru, a do samego siebie - i wiernopoddańcze deklaracje członków jego zespołu, chce się tylko przypomnieć jedno małe a celne słóweczko, które na stałe weszło do polszczyzny: hucpa.

Potem monodram artysty Gulko z Marsylii "Moby Dick na uwięzi" - i popis balansowania na ogromnej kuli. A po tym wszystkim wściekłość jednego z naszych reżyserów, pretensja o pieniądze, które można przeznaczyć na coś wartościowego. Reżyser ma rację. I może tak mówić. On akurat robi solidny teatr. I dlatego nie jest "na fali".

Wtorek, 27.05. Dzień czwarty

To nieprawda, że świat wciąż się zmienia. Tak przynajmniej można by sądzić po teatrze.

Niemcy jak rzygali i pluli na scenie (wzbudzając niezmienny entuzjazm części naszej publiczności, tej części, co w ostatnich latach wyraźnie zagustowata w braniu po pysku), tak rzygają i plują dalej. Węgrzy - jak robili dobry teatr - tak robią go dalej. Estończyk Tiit Ojasoo, którego spektakl oglądaliśmy tu kilka lat temu. Jak wówczas zadarzy (to mój prywatny czasownik odrzeczownikowy od nazwiska Michała Zadary), tak zadarzy radośnie i w najlepsze.

Na początek w naszej ulubionej "Od Nowie", zmieniającej się podczas każdego spektaklu w rozgrzany prodiż, oglądamy "Burzę" według Ostrowskiego, tekst zupełnie u nas zapomniany, a chyba ważniejszy i ciekawszy od "Lasu", który za bat'ki Stalina, był u nas obowiązkową pozycją repertuarową. W debreczyńskim teatrze zrobił tę "Burzę" Wiktor Ryżakow, wcale nie po bożemu. W Rosji wciąż trwa dyskusja ze Stanisławskim i jego dziedzictwem. Ta realizacja w jakiś sposób wpisuje się w tę dyskusję. Ryżakow nie robi teatru realistycznego, pozbawia nas co chwila scenicznej iluzji, bawi się dekonstrukcją tradycji, ale ma to wszystko coś, czego w dzisiejszym teatrze niemal już zabrakło - wdzięk. Znakomici aktorzy - rzadka ostatnio przyjemność siedzenia na widowni.

A potem Zadara po estońsku, czyli Tiit Ojasoo ze sztuką o ropie naftowej i czekającym nas energetycznym krachu. Zrazu wydaje się że to kabaret, potem, gdy mija już pierwsze 40 minut - zaczynają się przebieranki w lśniące marynarki, poetyka telequizu, potem ciągi liczb, walka z bankami, w których wszyscy jesteśmy zadłużeni, i to wszystko staje się tak nudne, jak, nie przymierzając, "Każda/y" w reżyserii Zadary w warszawskim Studio. Skądinąd, ciekawe pokolenie. Chce mówić o sprawach istotnych dla wszystkich, ale czyni to w tak niemądry i nieatrakcyjny sposób, że odechciewa się słuchania ich zaledwie po kilku minutach - i wszystkie ważne sprawy stają się błahostką.

Środa, 28.05. Dzień piąty, rano

Trochę nie rozumiem tegorocznych zapowiedzi przed festiwalem. Miał być świadectwem "kulturalnej globalizacji", pokazem prac reżyserów pracujących w nie swoich krajach, stykających się z innymi tradycjami... A tu właściwie normalność. Ryżakow pracujący w Debreczynie - nie nowina. Przecież pracował - i to parę sezonów temu! - w Toruniu. Szwajcar Nubling pracujący u Niemców, ten od nieszczęsnych "Upiorów" - to też nie rewelacja ostatnich lat. Ta globalizacja istniała niemal zawsze i nie przeszkodziła jej (czasem wręcz wymuszała ją) żelazna kurtyna. Axer od lat robił przedstawienia w austriackim Burgu, Dejmek, wygnany z Polski w latach 70., reżyserował we Włoszech, w Finlandii... Czyli - "prawda, co nienowa", konstatacja od dawna usankcjonowanego stanu.

Wieczorem

Świetne przedstawienie Iwony Kempy, czyli nagrodzone już wiele razy - jak się okazuje, słusznie - "Pakujemy manatki" Hanocha Levina. Przedstawienie niemal rapsodyczne, zagrane na scenie pozbawionej dekoracji. Bardzo to przypomina "Nasze miasto" Wildera, choć sama Kempa stanowczo odżegnuje się od jakichś duchowych pokrewieństw czy inspiracji z tym ukochanym dramatem Leona Schillera. Kempa przyznaje się do "niewierności" Levinowi, który chciał wybudowania na scenie pełnego "dekoru", ulicy i całego domu - co wyglądałoby zapewne jak scenografia do nieszczęsnego "2 maja" Saramonowicza sprzed paru sezonów. Błogosławiona niewierność.

Toruński teatr znów pokazuje swój spektakl poza konkursem. Gdyby traktowany byt normalnym festiwalowym trybem - to do tej pory prócz Węgrów na tegorocznym Kontakcie liczyliby się tylko Polacy.

I "powtórka z rozrywki", czyli znów Ojasoo, tym razem sztuka o kryzysie dzietności w Estonii i zachęta do wzmagania przyrostu naturalnego. Problem Estonii, w której zaprzestano rozmnażania się, jest może istotny, ale wciąż trudno zapomnieć, że totalitarne reżymy: hitlerowski, stalinowski, a teraz i satrapia ajatollahów w Iranie - zawsze dążą do masowej produkcji obywateli. Czego Ojasoo, przedstawiciel pokolenia, które nie zwykło uczyć się historii, zdaje się nie wiedzieć. Nawet oburza się, gdy profesor Kuligowska pyta o to, kto mógłby zamówić takie przedstawienie - choć skrajnie prawicowy adres jakoś sam się narzuca.

Czwartek, 29.05. Dzień szósty

A w nim istny teatralny maraton. "Tajbełe" po rosyjsku, grany już od dwóch dni "Brzydal" Mayenburga z Royal Court i na koniec owoc zakazany (o którym za chwilę); nb. na szczęście te zakazy mamy już za sobą.

"Tajbełe" według Singera w reżyserii Galiny Byzgu z Wielkiego Teatru Lalek z Sankt Petersburga, czyli reżyseria rozmamłana. Piękna historia o miłosnym związku kobiety i demona, opowieść o głodzie uczucia - zatłuczona scenografią i tzw. "smaczkami". Po co projektować dekoracje jako mocno skośną pochylnię, na której aktorzy muszą balansować, a nie zajmować się grą? A po co te projekcje teatrzyku cieni z tyłu sceny? Nie to nie wnosi do sprawy i pokazuje, że reżyserka postanowiła być mądrzejsza od autora. Niestety - jak łatwo przewidzieć - nie jest. Na całe szczęście po zamknięciu oczu i słuchaniu Wojtka Gąssowskiego czytającego tekst - przykre wrażenie umyka i zostajemy z Singerem.

Na pokazywanego tu już od trzech dni "Brzydalu" von Mayenburga z Royal Court przyjechało nawet parę znanych twarzy, które w tym roku jakoś Kontaktem wzgardziły - co jak co, ale na Royal trzeba przyjechać - przemożna siła snobizmu. Tylko młodych moherów wciąż nie ma, ale widać dyrektywy dalej takie, żeby Kontakt bojkotować. "Brzydal" już wzbudził kontrowersje. No - bo że niby co i że niby jak? - mała scena Horzycy bez dekoracji, zaledwie stół i kilka krzeseł, aktorzy jedynie mówiący tekst Mayenburga, absurdalną opowieść o brzydkim człowieku, którego los zmienia operacja plastyczna. Mayenburg - co oczywiste - kpi sobie z kultu fizycznej urody ogarniającego naszą cywilizację, ale jest w tej opowieści także coś bardzo mrożkowskiego. Co zresztą wydobywają angielscy aktorzy, grający tego Mayenburga naprawdę rewelacyjnie. Przedstawienie jest "rapsodyczne", w konwencji sytuacyjnej próby - i to właśnie budzi zawód. Że za mało, że co to za teatr, że to naciągactwo, że niech pokażą prawdziwy spektakl. Proszę państwa niezadowolonych - pójdźcie sobie u nas w Polsce na Zadarę, Borczucha albo inną Strzępkę i na kolanach wrócicie do Royal Court. Anglicy pokazują swoją grą, jak wielką kreacyjną silę ma sceniczne słowo, gest będący scenicznym skrótem - czyli coś, co w Polsce mieliśmy całkiem niedawno, a czego pozbyto się lekką ręką w ciągu jednej dekady.

Wieczorem ów zakazany owoc - czyli Białoruski Wolny Teatr. Monodram o dżinsach jako symbolu wolności, historia, która przypomina nieco i moje młode lata. Te dżinsy jako niedościgłe marzenie każdego nastolatka, ten giód zachodniej muzyki, łakome spojrzenia na zachodnie płyty przywożone STAMTĄD i czasem wystawiane w komisach albo na giełdach za pieniądze niewyobrażalne dla nikogo z nas... Białoruś pod rządami Łukaszenki, więziona opozycja, wołanie o wolność. Gdy Nikołaj Chalesin woła do nas ze sceny: Krzyczcie ze mną: jestem wolny - dołączam do tego krzyku, choć z czasem ogarniają mnie wątpliwości, które ma większość z nas. Tylko przez przyzwoitość i pamięć naszego historycznego doświadczenia nikt nie wypowiada ich głośno. I ulga: Bogu dzięki, że od niemal 20 lat mamy to za sobą, a i wcześniej było nam lżej - w tym najweselszym baraku obozu postępu i powszechnej szczęśliwości. Pada w tym wieczorze fraza, którą chcę zapamiętać: Kraj wolny to taki, w którym możesz nie wiedzieć, kto jest twoim premierem. To prawda - od paru miesięcy wreszcie mam ten luksus.

Piątek, 30.05. Ostatni wieczór

Siedzę w hotelowym pokoju późną nocą.

W rym roku czuję niejakie zmęczenie Kontaktem, który przecież bardzo lubię i bardzo cenię... Być może czas jednak na jakieś zmiany - może na odchudzenie repertuaru, na jedno, za to dobre danie, a nie na dwa pośledniejsze... Czasem przecież zdarzają się tu olśnienia, cóż z tego, gdy czasem sąsiadują z czymś, co może i nawet nie powinno się tu pojawić,

Nie czekam na werdykt. W tym roku nawet nie jestem go ciekaw, bo coś czuję, że go znam. Pierwsze miejsce - zapewne obejrzane dziś "Brzmienie ciszy" Alvisa Hermanisa, 3 godziny i 20 minut piosenek duetu Simon&Garfunkel w opowieści o pokoleniu dzieci-kwiatów dorastających w łotewskiej komunałce końca lat 60. Wszystko pięknie, nawet to ładne i czasem wzruszające - tylko czemu trwa 3 godziny i 20 minut, skoro pomysłu wystarczyło na godzinę? T cóż z tego, że to świetni aktorzy, potrafiący opowiedzieć wszystko bez jednego słowa - skoro w pewnej chwili nie mają już o czym mówić? To ładne, ale gdzież temu przedstawieniu do wspaniałej "Soni" tegoż samego Hermanisa z zeszłego roku... Tam czysta wzruszająca opowieść, tu w finale jakieś piętrowe metafory, facet nie wiedzieć czemu topiący się w miednicy... Mimo to - owacja. I tłum osób, które Kontakt w tym roku ominęły. Przyfrunęły nawet moherzęta z "Notatnika Teatralnego" - bo to Hermanis, czyli tego naprawdę nie można było pominąć i udawać, że w tym roku Kontaktu nie było...

Ale nic to... Mocny akcent na sam koniec. Tegoroczny Kontakt kończy ,grandfinale inaczej", czyli kompletnie niedorzeczna "Burza" z wileńskiego Małego Teatru. Większość widowni wychodzi w połowie, nie chcąc patrzeć na ten popis nieudolności i zwyczajnej bezmyślności ucharakteryzowanej na ambitny teatr. Nie do zniesienia Miranda jako krzykliwy babus, przaśny Prospero, a największy chichot budzi we wszystkich Kaliban z gigantyczną męską ozdobą z gumy zwisającą mu z rozciągniętych gatek. Jak to się skończyło - nie wiem, jak większość widzów w ten ciepły wieczór wybrałem wolność. Wiem jedno: to przedstawienie, karykatura Nekrośiusa, Korśunovasa i Tuminasa do spółki, kończy okres mody na litewszczyznę w naszym teatrze. Za sezon to samo spotka Niemców. Tegoroczne "Upiory" (pewnie już kroi się dla nich jakaś nagroda...) są zapowiedzią podobnego zmierzchu. Panie Hermanis! Uwaga! Teraz kolej na pana, zaczyna pan być modny!

Sobota, 31.05. Warszawa, on secondo thoughts

Wieści o werdykcie przyniósł mi rano doktor O. - jak zwykle pilniejszy ode mnie. I wszystko się zgadza: Hermanis - Grand Prix. Druga nagroda: "Upiory" Nublinga. Znakomity "Ślub" Zawodzińskiego, aktorsko i reżysersko bijący na głowę większość przedstawień, przeszedłby niezauważony, gdyby nie aktorska nagroda dla Andrzeja Wichrowskiego, fenomenalnego Ojca w tym łódzkim przedstawieniu. Przepadł Ostrowski po węgiersku. Czyli ten werdykt jest pewną normą na Kontakcie. Znów kształtuje hierarchie pozorne - i to właściwie norma. Który to już raz?

Patrzę w zapiski sprzed lat... No tak... to jest mój Kontakt jubileuszowy. Pierwszy raz byłem tu dziesięć lat temu.

Na zdjęciu: Brzmienie ciszy, Teatr Nowy, Ryga, Łotwa

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji