Artykuły

Księga szkła

246. Krakowski Salon Poezji. Jedenastą księgę "Pana Tadeusza" Adama Mickiewicza - "Rok 1812" - czytała Maja Ostaszewska. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Długo milczała. Całe osiem sekund. Niby niewiele, prawie nic, lecz gdy się jest na scenie samotną - ot, miękka, ciemna ćma nocą na ścianie komnaty zgaszonych lamp - gdy na widowni złotego foyer tłum głów czekających na słowo, za plecami, w ogromnych oknach bez kotar obojętność fasad kamienic i niebo bez końca, a przed oczami, na stoliku, kolejna nieskończoność, jedenasta księga "Pana Tadeusza", którą za moment trzeba będzie przeczytać na głos - osiem sekund to ogrom. Jakie smugi szły wtedy przez jej głowę?

Doskonale filigranowa, w szarej sukni, zamarła jak kamyk - wahała się? Szukała w gardle dźwięku na miarę arcypoematu? Nie znajdowała go? Przeganiała lęki? Bliska była rejterady? Smugi nie do rozszyfrowania. Aż wreszcie - to było przecież nieuchronne - ten nie wiadomo skąd przybyły palec niewidzialny zsunął się z warg, pękł ogrom ośmiu sekund i przeczytała otwierający księgę jedenastą wykrzyknik legendarny: "O roku ów! kto ciebie widział w naszym kraju!". Długie, na trzynaście zgłosek rozciągnięte brzmienie szkła?

Tak - taka czystość. Tyle że nic w niej nie było z dźwiękowych atrakcji, co je z przeciągania nożem po szybie bądź z tłuczenia szklanek znamy. Cienia ostrości, śladu chłodu, żadnych szans na ból ucha. Więc co? Brzmienie szkła budzonego czymś miękkim i ciemnym. Ale zostawmy to. Sednem niedzielnej godziny porannej, w której Maja Ostaszewska czytała jedenastą księgę "Pana Tadeusza", był tyleż timbre, co właśnie czystość tonu. No dobrze, pięknie i godnie powiedziane, tylko - co w tym wypadku właściwie znaczy czystość? Dokładnie nic. A pokora? Tyle co czystość.

Nie do przecenienia jest aktorstwo, wobec którego wszystkie te dokumentnie zgrane tiki językowe braci recenzenckiej, te wydmuszki czterech, góra sześciu przymiotników i garść martwych epitetów, co nimi recenzencka brać jednym machnięciem piór załatwia sprawę wartości bądź braku wartości aktora, reżysera, scenografa, kompozytora i przedstawienia - zwyczajnie kruszeją. Pokora więc, pokora Ostaszewskiej. Niech będzie - ale jaka to pokora? I jaka czystość? Wszystko, co mogę, to przez zaprzeczenie mówić.

Pokora i czystość - lecz bez mszalnych tonów. Żadnego przepraszania, że się żyje. Żadnych kadzidlanych dymów. Żadnego epatowania skruchą zdewociałą. Żadnych niemych zapewnień, że oto niegodnam, Mickiewiczu, fraz twych całować. Żadnego spowijania twarzy bogobojną, na cienkich serkach wyhodowaną bladością Sióstr, dajmy na to, urszulanek. Więc co? Wysoce nowoczesne zaprzeczenie pokory i czystości? Jakieś tandetne, żałosne zawadiactwo miłościwie panujących nam harcerzy teatralnych, którzy na złość mamusi odmrażają sobie uszy - i wszelką klasykę traktują z rewolucyjnego buta, najchętniej z buta skleconego z komiksu? Też nie. Zatem?

Coś pomiędzy. Coś intymnego, samotnego, nie do podrobienia. Prywatna pokora Ostaszewskiej i takaż czystość jej intonacji. Pokora, która nie prowadzi do chorej kurczliwości. I czystość, której natychmiastowe wniebowzięcie jest doskonale obojętne.

Mając świadomość swej filigranowości wobec wszystkich tych ogromów - nieba bez końca i obojętności czcigodnych fasad za oknami, tłumu słuchających głów, nieskończoności poematu otwartego na stoliku, wielkości tych, co księgi inne czytali przed nią, wielkości Seweryna, Polony, Kolbergera, Budzisz-Krzyżanowskiej, Treli, wreszcie wielkości Zapasiewicza, który przeczyta księgę ostatnią - Ostaszewska zarazem nie znajduje żadnych powodów, by nie być w zgodzie z sobą. Lepiej powiedzieć - w zgodzie z normalnością.

I jest. Akapity Mickiewicza wypowiada tak, jakby rzeczywiście były to fantastyczne stwory w doskonałej, szklanej menażerii, kruche stwory, z których ona brzmienie dobywa dotykając czymś miękkim i ciemnym. A one są potulne - dzwonią delikatnie. Dzwonią wróżby wiosenne, idą przez Litwę szklane wojska, brzęczy nabożeństwo i rozmowa Gerwazego z Protazym, między Kusym ze szkła i Sokołem ze szkła wreszcie nastaje szklana zgoda, na końcu zaś brzęczą talerze, sztućce, kielichy, wazy, światła, krzesła, gesty i głosy szklanych gości szklanej biesiady. A gdy wybrzmi szklana sensacja, że Rejent, szczując kota, zgubił na łące swój pierścionek ślubny, zaś dama Rejenta może nie być gotowa na godzinę czwartą - znów będzie milczenie przez sekund osiem, jak było na początku. I jak wtedy - przez głowę Ostaszewskiej przejdą smugi, których szyfru nikt nie zna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji