Artykuły

Na kanapę, czy lepiej do teatru?

"HollyDay" w reż. Michała Siegoczyńskiego z Teatru Studio z Warszawy na VII Festiwalu Prapremier w Bydgoszczy. Pisze Katarzyna Bogucka w Nowościach.

Bydgoski Festiwal Prapremier nabiera tempa. Raz bawi, raz wzrusza, ale też prowokuje do ziewania.

Gdyby przepis na udany spektakl składał się ze zmiksowania paru piosenek i kilku wielkich nazwisk w obsadzie, mielibyśmy co wieczór ekstazę. A tak... Od czasu do czasu następuje ostry zgrzyt, bo we wtorek część widzów ziewała i kiwała się ze znużenia na niewygodnych operowych krzesłach. Marazm ów zapanował podczas prezentacji Teatru Studio z Warszawy. Przedstawienie zatytułowane "HollyDay" właściwie już na poziomie promocji zostało nieco "spalone". Otóż w drukowanych i internetowych zajawkach do warszawskiej prapremiery padły hasła: Truman Capote, "Śniadanie u Tiffaniego", w tle mignęła też wdzięczna postać Audrey Hepburn. Nie ma nic gorszego niż zaprogramowanie widzów na określony schemat. Rodzą się potem niepotrzebne porównania i wreszcie rozczarowanie.

Otóż "HollyDay" nie jest ani kontynuacją losów bohaterów "Śniadania u Tiffaniego", ani remakiem wielkiego dzieła. Owszem, jest w nim sporo elementów zaczerpniętych z podanych wyżej źródeł. Pojawia się Holly (piękna, acz zimna i usztywniona Magdalena Boczarska) [na zdjęciu], młoda kobieta poszukująca miłości, ale jednocześnie niepotrafiąca oddać się mężczyźnie, raczej korzystająca z ich dóbr. Jest Fred (Piotr Wawer, typ fajnego kupla), młody kompozytor, który czeka na swoją wielką szansę, ale jednocześnie ma nadzieję, że ona nigdy nie nadejdzie. Mężczyzna nie jest w stanie wyartykułować swojego uczucia do Holly. Obawia się, że nie ma jej nic do zaoferowania, a w każdym razie nie są to diamenty. Fred rzuca się w związku z tym w ramiona mężczyzny (ramiona Jima, zbyt zmanierowanego, aż drażniącego Antoniego Pawlickiego), wcześniej utrzymanka Rity (znakomita kreacja perfekcyjnie wystylizowanej Ewy Błaszczyk), kreatorki mody, która pod płaszczykiem profesjonalizmu kryje smutek przegranego życia. Wreszcie zjawia się Max (świetny, jak zwykle, zimny drań Mirosław Zbrojewicz), ucieleśnienie marzeń słodkiej jak cukierek Holly, marzeń o mężczyźnie z wielką stopą, którego wielkie buty przywrócą uczucie pachnącej domem rodzinnym beztroski i bezpieczeństwa. I wielka porażka, bo, owszem, pojawia się beztroska, ale nie w życiu, lecz dopiero po śmierci, a samotności nie udaje się wyeliminować tylko bawiąc się w miłość.

Skąd zatem ziewania, skoro temat jest tak ważki? Stąd, że nie wystarczy być na scenie, że nie pomaga kilka kultowych piosenek śpiewanych na żywo (motyw nie wiedzieć czemu coraz częściej wykorzystywany przez reżyserów) i para doskonałych aktorów średniego pokolenia. Nie wystarczy na ekranie pokazać twarzy Marilyn Monroe, żeby odtworzyć klimat autodestrukcyjnego stylu życia bohaterów. Nie pomoże wreszcie świetnie ruszający się tancerz - brawa za świetną solówkę, która właściwie nie wiadomo, po co została wpisana w scenariusz. Ktoś powiedział, że taki teatr to ma na co dzień, w domu, na kanapie, albo po drugiej stronie telewizyjnego ekranu. A od teatru wymaga się przecież czegoś więcej niż tylko zamknięcia jakiegoś wycinka rzeczywistości na scenicznej przestrzeni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji