Artykuły

Teatr na dobrych torach

- Mam nadzieję, że dorobek Współczesnego będzie w jakiś sposób kontynuowany, choć teatr będzie ewoluował, bo to normalne. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych byliśmy zaliczani do najodważniejszych teatrów w Polsce. Dziś jesteśmy postrzegani jako teatr głównego nurtu - mówi ZENON BUTKIEWICZ, dyrektor Teatru Współczesnego w Szczecinie, przenoszący się właśnie do warszawskiego Powszechnego.

Przenosi się pan do Warszawy.

- To prawda, ale inaczej położyłbym akcent - okres mojej pracy w Teatrze Współczesnym dobiega końca. Powiem od razu, że w tej decyzji nie ma żadnego - by tak rzec - elementu negatywnego, wynikającego z powodów zawodowych. Co więcej, wydaje mi się, że swój czas we Współczesnym dobrze zapisałem i żal odchodzić ze Szczecina. Cóż jednak zrobić, skoro życie toczy się także torem osobistym?

Zaczyna się nowy sezon, a pan ogłasza, że z końcem roku wyjeżdża.

- Sądzę, że wybrałem odpowiedni moment, kiedy zasadniczy plan pracy do czerwca jest już ułożony. W tej chwili zaczynają pracę reżyserzy, którzy będą mieli premiery w styczniu i marcu, więc nikt, kto przyjdzie na moje miejsce, nie będzie musiał w charakterze straży ogniowej niczego montować na szybko. Mam nadzieję, że będzie to łagodna zmiana warty w duchu kontynuacji.

Powiadają, że artysta, dyrektor teatru też, powinien co jakiś czas zmieniać miejsce pracy.

- Trzeba się zasilać, czerpać energię, a to może oznaczać konieczność zmiany miejsca, chociaż teatr, na etapie tworzenia, jest przede wszystkim spotkaniem ludzi, pracowników teatru, ale też widzów, którzy przychodzą, aby uczestniczyć w spektaklu. Nie oglądać, a uczestniczyć. Teatr rodzi się więc ze spotkania z różnymi miejscami i różnymi ludźmi, aczkolwiek nie ma jednej recepty: jedni czerpią energię, wiążąc się z miejscem, inni wędrują - to jest naturalne. Zmiany w zespołach nie muszą być motywowane jakimiś nadzwyczajnymi wydarzeniami i rozłamami, choć i tak bywa, jak na przykład przed laty w "Reducie" Osterwy.

Stworzyliście państwo wraz z Anną Augustynowicz teatr wyrazisty, odważny, nowatorski, bezkompromisowy, jeśli chodzi o wybory artystyczne. Skoro pan odchodzi, będzie on chyba musiał się zmienić?

- Jestem przekonany, że nasze wzajemne kontakty z Anią Augustynowicz będą trwały niezależnie od miejsc, w których się znajdziemy. Natomiast moim marzeniem jest, żeby Współczesny zachował swoją ważną pozycję na mapie teatralnej kraju, co - myślę - jest także ważne dla Szczecina. Czy może to być teatr w identycznym kształcie? Wydaje mi się, że obecność w nim Anny Augustynowicz gwarantuje, że większość jego pozytywnych cech zostanie zachowana, tym bardziej że w zespole aktorskim jest naprawdę wielu ciekawych ludzi, którzy wierzą w sens robienia takiego teatru. Bo nie zapominajmy, że odwaga, o której pan mówił, wypływa też z odwagi aktorów, którzy potrafią podjąć się niezwykłych wyzwań, jeśli są przekonani, że reżyser prowadzi ich w dobrym kierunku. Bez odwagi aktorów niewiele we Współczesnym byłoby możliwe.

W waszym teatrze aktorzy potrafili podjąć się ról bardzo mocno obciążających psychicznie. Przypomnijmy choćby "Młodą śmierć" Grzegorza Nawrockiego, graną w 1996 r.

- No właśnie. W dniu premiery, kiedy przedstawienie się skończyło, zamiast oklasków zapadła długa cisza. Oklaski były po dobrej chwili i to nie za mocne. Nie było to świadectwem, przynajmniej ja tak uważam, odrzucenia spektaklu przez widzów, ale emocji, jakie przeżyli. Ten spektakl szalenie wypromował nasz teatr, aktorów, Anię jako reżysera. To był nowy rodzaj języka teatralnego.

Na "Młodą śmierć" trafiliśmy razem z Anią, niezależnie od siebie. Szukaliśmy dla naszego teatru polskiej sztuki współczesnej. Pamiętam, że wszedłem kiedyś do pokoju Ani, mówię, wiesz, ja taką sztukę znalazłem, chciałem ci ją zaproponować, a ona: fajnie, ja też taką mam. Okazało się, że oboje mamy na myśli właśnie "Młodą śmierć". Z tym że dla mnie było oczywiste, że ten spektakl może wyreżyserować tylko Ania. "Młoda śmierć" była ważna przede wszystkim dlatego, że wtedy odkryliśmy pewien trop, wspólną potrzebę wypowiedzi na temat spraw, które nas absorbują, i przekonanie, aby dzielić się tym z widzami, którzy do nas przychodzą. Milczenie po premierze było pamiętne - bardzo je przeżyłem - a opinie o "Młodej śmierci" były diametralnie różne..

Nawet w zespole aktorskim.

- Pewnie tak. Myślę, że właśnie zróżnicowane przyjęcie "Młodej śmierci" paradoksalnie dodało nam odwagi i mocno scementowało. Nieco później cały zespół aktorski odważył się wyjść nago do finałowej sceny w "Iwonie, księżniczce Burgunda", a na przykład w spektaklu "Moja wątroba jest bez sensu" Ewa Sobiech gotowa była położyć się pod pracującą wiertarką.

W dyrektorskim fotelu zasiądzie ktoś inny. Będzie musiał tworzyć swój teatr.

- Można tak to ująć. Warto jednak wiedzieć i pamiętać, co robili poprzednicy. Mam nadzieję, że dorobek Współczesnego będzie w jakiś sposób kontynuowany, choć teatr będzie ewoluował, bo to normalne. Nasz teatr, jeśli tak mogę powiedzieć, też się zmieniał. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych byliśmy zaliczani do najodważniejszych teatrów w Polsce. Dziś jesteśmy postrzegani jako teatr głównego nurtu. Nie ścigamy się z teatrem Jana Klaty i najmłodszego pokolenia reżyserów, nie rywalizujemy z teatralnym "Dzikim Zachodem" - Jelenią Górą, Wałbrzychem, Legnicą, Wrocławiem. Dziś oni mają pałeczkę teatrów najbardziej nowatorskich i najbardziej odważnych. Nie można wciąż być chorążym postępu i biec w pierwszej linii.

Można by dostać zadyszki.

- Trzeba pewne doświadczenia utrwalać. Wtedy ktoś inny zostaje liderem.

Dość dokładnie, jak się domyślam, poznał pan dzieje życia teatralnego w Szczecinie, pisząc choćby doktorat. Czy ta wiedza panu pomagała?

- Bardzo. Sięganie do przeszłości pozwala zrozumieć, że nie my jesteśmy pierwsi na tej planecie.

W tym mieście, gmachu, na tej scenie.

- I nie ostatni. Trzeba coś zostawić następcom, ale też czerpać z tego, co zostawili poprzednicy. Teatr szczeciński, ba! - Szczecin, powinien być bardzo dumny z tego, że tu tworzyli tacy ludzie jak Jan Maciejowski i Józef Gruda. To wielcy reżyserzy. Ich twórczość poznałem znacznie wcześniej, nim przyszedłem do Szczecina - podczas Festiwali Teatrów Polski Północnej w Toruniu. Zresztą historia tego festiwalu stanowiła temat mojego doktoratu.

Słowem, tradycję miejsca, w którym się pracuje, trzeba znać, bo bez tego człowiek porusza się fałszywie. Mam w ogóle głębokie przekonanie, że dziś za mało ceni się lekcje przeszłości, a przecież to nie są tylko papiery pokryte kurzem. Niestety, dziś - jak ktoś trafnie powiedział - w szkole coraz częściej uczy się o Mickiewiczu, a nie Mickiewicza. Parafrazując to powiem, że w teatrze - na szczęście - nie można zrobić sztuki o "Dziadach", lecz trzeba zrobić "Dziady", jak wspaniale uczyniła to we Współczesnym przed laty Irena Jun. Trzeba współcześnie mówić Mickiewiczem czy Wyspiańskim, a nie gawędzić o Mickiewiczu i Wyspiańskim. Idąc dalej: widzowie nie powinni oglądać przedstawień, lecz w nich uczestniczyć - to jest cała filozofia.

Czy we Współczesnym są tacy widzowie?

- Jest różnie, bo teatr rodzi się z każdym spektaklem i z każdym umiera. Bywają wieczory, gdy wśród publiczności dominują widzowie, którzy przyszli pooglądać przedstawienie - oni często wychodzą od nas rozczarowani. Ale też wielokrotnie obserwowałem widownię, także na przedpołudniowych przedstawieniach dla szkół, gdy graliśmy na przykład "Tristana i Izoldę" czy "Tajemniczy ogród", która wydarzenia na scenie przeżywała w największym skupieniu. Mam nadzieję, że ci widzowie, dziś już trochę starsi, pamiętają, że byli na wspaniałym przedstawieniu. To jest ślad, który pozostaje.

Po latach nie pamięta się szczegółów, lecz emocje, obrazy.

- Tak pamiętam "Biesy", zrealizowane przez Andrzeja Wajdę w Starym Teatrze. Mam parę tak mocnych przeżyć teatralnych. Ostatnie wiąże się z "Weselem" Anny Augustynowicz. To jest niezwykły spektakl.

Wiele osób go odrzuciło, mówiąc że jest długi i nużący.

- Oglądałem "Wesele" wielokrotnie, nie tylko w Szczecinie. Za każdym razem było to dla mnie fascynujące spotkanie ze słowem i myślą Wyspiańskiego, skonfrontowanymi ze współczesnością. Widziałem widzów, którzy wychodzili w przerwie i widziałem tych, którzy nagradzali "Wesela" owacją na stojąco!

Będąc w Szczecinie podejmował pan prace nie tylko związane wprost ze Współczesnym.

- Miło wspominam i cenię sobie wieloletnią współpracę z Polskim Radiem Szczecin. Bardzo sobie cenię także teatrologiczną sesję naukową, którą Współczesny zorganizował razem z Leokadią Kaczyńską z uniwersytetu. Powstał poważny tom prac, z których się korzysta i który pokazuje zarazem, że Szczecin ma niebagatelną tradycję teatralną. W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych byłem wśród nieprzejednanych przeciwników komercjalizacji "Kontrapunktu". Udało się wówczas zachować artystyczny charakter festiwalu, co dziś to procentuje w sposób bezdyskusyjny.

Współczesny skupił wokół siebie reżyserów, scenografów, kompozytorów, także dramaturgów.

- Mam tę satysfakcję, że to u nas zaistniały na scenie sztuki Krzysztofa Bizia. Dużo splendoru przyniósł nam "Napis", który powstał dzięki naszym kontaktom z tłumaczką, Barbarą Grzegorzewską, a który wystawiło po nas wiele teatrów. Cieszę się, że potrafiłem przekonać Anię Augustynowicz, by wyreżyserowała "Moralność pani Dulskiej", przed czym się wzbraniała. Dumny jestem z inscenizacji "Wyzwolenia" i "Wesela" - dzieł, które szczególnie cenię wśród polskich dramatów. Żałuję, że poza Szczecinem nie zostały w pełni docenione "Sen nocy letniej" i "Miłość na Krymie".

W czasie pańskiej pracy we Współczesnym zarząd nad teatrem objął samorząd miejski.

- To jest bardo dobra formuła, bo wiąże teatr z miastem - my gramy dla mieszkańców, a radni też są mieszkańcami. Wielokrotnie doświadczyłem tego, że podobnie myśleli i myślą radni i prezydenci wszystkich kadencji, przynajmniej związani z kulturą. Gdy dokonywano przekształceń, ówczesne władze miejskie, które były bardzo życzliwe sprawom kultury, zwłaszcza prezydent Bartłomiej Sochański i wiceprezydent Paweł Bartnik, potrafiły wesprzeć nas takim budżetem, że teatr został skierowany na dobre tory o dobrych podkładach. Myślę, że takie nastawienie trwa.

Jak się mieszka w Szczecinie?

- Wygodnie, to piękne miasto: blisko morze, blisko do Berlina, który będąc tu poznałem dość dobrze. Ale powiem też, że kiedy przeprowadzałem się tutaj piętnaście lat temu, myślałem, że za dziesięć lat będzie wygodna komunikacja lotnicza, autostrady i że odległość do centrów kultury polskiej relatywnie się zmniejszy. Nic z tego: pociąg Intercity jedzie dłużej niż kiedyś, samochodem do Warszawy też jedzie się dłużej. To jest olbrzymi balast dla Szczecina i hamulec jego rozwoju.

Gdzie będzie pan pracował w Warszawie?

- W Teatrze Powszechnym. Pracy tam jeszcze nie zacząłem, dlatego na razie nie chciałbym więcej o tym mówić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji