Artykuły

Tablowodewil

"Cząstki elementarne" w reż. Wiktora Rubina w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Leszek Pułka w Teatrze.

Wiktor Rubin zrobił spektakl błahy, ładny i groteskowy. Poza manieryczną w nowych produkcjach Teatru Polskiego interwencją personelu technicznego - tym razem przeciąganie mopem po podłodze - brak w nim odniesień do realności. Żal, ale mimo starań narratora (w tej roli Marcin Czarnik, mistrz ceremonii, w lśniącym cylindrze, zdystansowany do zdarzeń, rzadko ujawniający emocje) "Cząstki elementarne" to intelektualne sączydło. Dialogi i sceny sączą się z wolna. Dramatu mało: dzieciństwo Michela, pierwsza miłość Michela, dorosłość Michela. Dzieciństwo Bruna, zmysłowe obsesje Bruna. Babka obu chłopaków pałętająca się jak przechodzień w plażowym pejzażu. Ojciec - chirurg plastyczny o pocztówkowej urodzie, roztańczona matka w hipisowskim chorus Line. Prawie album z rodzinnymi fotografiami.

Zbudowana z kilkudziesięciu białych drzwi prostokątna przestrzeń raz jest przebieralnią, czasem salą odwiedzin w szpitalu dla nerwowo chorych, innym znów razem miejscem spotkań hipisów. Żadna z tych przestrzeni nie jest nowa. Żadna nie wymaga rozpoznania.

Rekwizyty, peruki i kostiumy także nie budzą wyobraźni. Znamy je z piosenek, z kina, z okładek płyt, z fotografii. Jako designerski kontrapunkt - wysmakowana sofa na antresoli, na której Annabelle, odzyskana miłość Michela, wyznaje, że ma raka. Krzesła na kółkach, którymi bawi się Bruno. Strzępy arbuza i resztki pomarańczy. Jak każda martwa natura - malownicze. Lecz nawet w orgii pożerania owoców- fetyszy seksualnych nie dostrzeżemy żadnej tajemnicy, nie ma tam żadnego pytania.

Zero filozofii. Zero metafizyki. Zero życia. Słyszymy i oglądamy błahe anegdoty. Matka Bruna i Michela lubi się pieprzyć aż do zaćpanej śmierci. Bracia lubią się pieprzyć. Jeden ma małego fiuta, więc zostaje erotomanem. Drugi ma przyrodzenie bez defektów, więc zostaje scjentystą. Słucham tego i przypominam sobie książki i sztuki, w których seks jest żywiołem, porażeniem, opętaniem. Udaję, że nie pamiętam prozatorskiego oryginału Houellebecqa.

"Cząstki" na scenie nie wywołują burzy, nie budzą zmysłów. Nawet nie irytują. Spektakl jest mocno szyty. Nie jest to jednak szew języka, bo sposób, w jaki mówią bohaterowie, ujawnia bezlitośnie książkowość narracji, literackość metafor. Nie można dać się porwać ich opowiadaniom czy dialogom - są gadane, nie dramatyzują czasoprzestrzeni.

Michel, biolog pogrążony w utopiach genetycznych, stracił szczenięcą miłość i spóźnił się na dorosłość. Nie mówi nic ważnego. Bruno, nałogowo uganiający się za spódniczkami, nie wywraca świata. Matka ma ochotę na chwileczkę zapomnienia, lecz rozciąga ją na kilkanaście lat. Ich mentorzy - najpierw łobuzy z podstawówki, dziewczyny, rodzice, potem banda hipisów w pierzastych kubraczkach i kolorowych perukach - opowiadają o życiu i o śmierci na poziomie wyznań Osła ze "Shreka".

Nie ma wśród nich Rudiego Dutschke ani Jima Morrisona. Nie ma Janis Joplin. Nie ma Franka Zappy. Są śmichy-chichy. Houellebecq Rubina o współczesnym człowieku nie mówi nic ponad to, co da się wyczytać na stronach "Zwierciadła", bo już nawet nie "Charakterów". "Cząstki elementarne" nikogo nie krytykują. Nie mówią o duchowości, o nowym stylu komunikowania się, o tymczasowości związków międzyludzkich. Nikt się tu nie zagubi, nikt nie stanie się nieszczęśliwy. Bo naprawdę brakuje opowieści o nieszczęściu czy samotności. Są przypadkowe zbiegi okoliczności. Nieposkładane postaci Michela Adama Cywki i Bruna Wojciecha Cichego poznajemy w mało efektownych etiudach. Szkolna miłość Michela - więc widzimy warkoczyki Annabelle (Kinga Preis), tornistry, polegiwanie na łące/podłodze. Namiętna miłość Bruna - to skórka z arbuza jako imitacja genitaliów Cichego i obcisłe ciuszki Katarzyny Strączek. Bitwa na pomarańcze jako eksplozja żądz. Nawet tak gwałtowna scena przypomina zaledwie fotografie prasowe. Płaskie. Kolorowe, ale równocześnie wyblakłe. Matowe jak papier, z którego aktorzy wyuczyli się swoich kwestii.

Terror szkoły, samotne dzieciństwo, porywy i żądze - bohaterowie poruszają się zwykle w prostokątach białego światła niczym w kadrach z zacinającego się projektora. Nawet rozstanie Bruna z okaleczoną kobietą nie jest wstrętne - Bruno gaśnie w miłosnym zapale jak odkurzacz po wyciągnięciu wtyczki. Seksizm, liberalizm, toksyczne stosunki rodzinne, cywilizacja przyjemności, demonstracja witalności jako pakt z diabłem kultury. Żonglowaniu tematami towarzyszą epizody, które nie wzruszają, bawią sporadycznie - bo jak się nie uśmiechnąć na widok Bruna z fiutem zamiast antenki na bereciku.

Rubin i jego aktorzy są hipokrytami. Pootulani kostiumami, szalami z piór, pozasłaniani tornistrami dokazują co najwyżej niczym Janek i Marusia z "Czterech pancernych". W spektaklu nie ma seksu. Nie ma zmysłów. Nie ma nawet pornografii. Chyba że tak potraktujemy frykcyjny taniec dwóch superpenisów wcierających się w równie gigantyczne waginy.

Pytanie o wartości jest w teatrze, jak się zdaje, nadal pytaniem podstawowym, chociaż już nie pytamy o katharsis, nie pytamy o przeistoczenie, nie pytamy nawet o rytuał. Houellebecq Rubina stracił na dramatycznej atrakcyjności. Nie skandalizuje, nie epatuje seksem i nie pokazuje seksualnego związania bohaterów. Nie nasyca goryczą ani zwątpieniem. Nie gloryfikuje nihilizmu relacji społecznych. Nie budzi nienawiści do świata. Nawet nie wścieka. Po prostu nuży.

Nie ma tu strasznych współczesnych mieszczan, zaś hipisi przypominają kopie bohaterów kreskówki "South Park". Ironię i cynizm zastąpił sentymentalizm komedii erotycznej przetykanej pantomimą z kiepskiego wodewilu o epoce dzieci-kwiatów. Obecność na scenie Kingi Preis to za mało, by załagodzić poczucie błahości. Nawet jej Annabelle niczego nie tłumaczy. W sumie ani śmiech, ani groza. I bez Houellebecqa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji