Artykuły

Warszawskie Spotkania, czyli teatralna parada

Festiwal Festiwali Teatralnych "Spotkania" w Warszawie, podsumowuje w Tygodniku Powszechnym Piotr Gruszczyński

Wielkie miasta mają wielkie festiwale teatralne. Zapraszają najwybitniejszych świata tego, by choć trochę wykąpać się w ich blasku. Mniejsze miasta urządzają festiwale z ambicjami programowymi i artystycznymi, próbują wyznaczać kierunki rozwoju, a przynajmniej opisywać to, co się dzieje. Warszawski Festiwal Festiwali Teatralnych niepotrzebnie waha się między tymi dwiema możliwościami. Skazany jest na wielkość i powinien ten fakt zaakceptować.

Druga edycja Festiwalu Festiwali Teatralnych Spotkania, który zajął miejsce dawnych Warszawskich Spotkań Teatralnych, mających w porywach nawet wydania międzynarodowe, pokazała dobitnie, że będzie to teatralna parada. Myślę, że nie należy z tym walczyć ani się buntować. Trzeba tylko postarać się, żeby do Warszawy docierała rzeczywiście teatralna superliga, podnieść jakość kosztem ilości, podejrzanym kryterium gustu publiczności, bo zakładając, że przeciętny teatroman raczej nie podróżuje, festiwal powinien kształtować jego światowy teatralny gust. Nagrody zdobywane na najróżniejszych festiwalach też nie są kryterium właściwym, bo wiele poważnych festiwali żadnych nagród nie przyznaje. Gdyby dyrektorzy festiwalu: Piotr Cieślak i Anna Sapiego wykazali większą skłonność do artystycznego ryzyka (bo do finansowego na szczęście nie trzeba ich namawiać), rezultat byłby na pewno ciekawszy, a w repertuarze mniej spektakli obowiązkowych, czyli zbędnych. Tak wielka prezentacja, trwająca kilka tygodni, nie potrzebuje też na siłę wymyślonego tematu. Festiwale jesienne mają swoje prawa. Jednym z nich jest prawo do składanki, przepraszam za wyrażenie, teatralnych przebojów.

Szczególnie wdzięczny jestem Festiwalowi Festiwali za dwa przedstawienia polskie: otwierający spektakl Krystiana Lupy, o którym pisałem już w "TP", i sprowadzone ze Starego Teatru w Krakowie dzieło Pawła Miśkiewicza według tekstu Dei Loher "Niewina". To przedstawienie pokazuje, że Stary Teatr, przeżywający od wielu lat głęboki artystyczny kryzys, a może nawet załamanie, nabiera nowych umiejętności, zaczyna mówić nowym językiem. Oczywiście wyprowadzonym z dzieł Krystiana Lupy, ale jednak zupełnie suwerennym. "Niewina" to najlepszy spektakl Miśkiewicza, jaki widziałem, i osiągnięcie suwerenności wobec mistrza ma tu ogromne znaczenie.

Gdyby spróbować określić zasadniczą różnicę między Miśkiewiczem i Lupą, to zawiera się ona w większej kwiecistości formy, bogactwie efektów scenicznych. Jednocześnie Miśkiewicz ma już coś, do czego Lupa musiał na własną rękę dotrzeć: przekonanie o nielinearności teatru, niewiarę w teatralne historie, dramatyczne anegdoty. Świat uległ drastycznemu poszatkowaniu i próby snucia w nim dobrze skrojonych fabuł nie mają racji bytu. Tekst Dei Loher w poetycki sposób zderza kilka postaci, z których wszystkie mają do czynienia z tematem winy. Ale czasy prostych zależności,kiedy zbrodnia sprowadzała na winowajcę karę, także należą do przeszłości. Niezależnie, czy jest się ofiarą, czy winnym, nic nie uzyska należnej sankcji.

Bohaterowie "Niewiny" to ludzie syci, przesyceni, spęczniali od nadmiaru, nawet jeśli nie mają pieniędzy. Pisać, że jedyna rzecz, której im brakuje, to miłość, nie wchodzi w rachubę, bo od razu otworzymy worek z łzawą sentymentalną obyczajowością. A tu wszystko jest ostre i nieprzyjemne, bardzo radykalne i przykre, choć czasami nieodparcie śmieszne. Gdzieś w tle pobrzmiewa powieść Houellebecqa "Cząstki elementarne". Bohaterowie "Niewiny" mają właśnie status cząstek elementarnych. W Warszawie pokazywano przedstawienie w idealnej dla niego przestrzeni: zdegradowanej blaszanej hali targowej pod Pałacem Kultury, z której zdaje się wyprowadzili się już wszyscy żądni zysku handlarze, W niej blaszany kontener stanowiący główny element dekoracji odnalazł się jako jedyny integralny element, świetnie podkreślając wyobcowanie istniejących w tej przestrzeni ludzi. Pokazywane na przedniej ścianie blaszaka projekcje miejskie, w których ulicą desperacko przesuwa się korek samochodów, i ambient dźwiękowy potęgowały depresyjne wyobcowanie.Kim oni są? Emigrantami żyjącymi na granicy bezdomności, oszalałymi mieszczanami nie dającymi sobie rady z pożerającym ich światem, kalekami odtrąconymi przez płynący gdzieś blisko nurt główny. Chorują na ulubione schorzenia cywilizacji, przede wszystkim na depresję, która pozostaje nierozpoznana aż do końca, w zgodzie z regułami choroby. Czasami udaje się ocaleć, ocaleni żyją dzięki nerwicom natręctw. Niezależnie od stanu posiadania i sytuacji rodzinnej, wszyscy są śmieciami. Dla większości z nich ratowanie tak zwanej ludzkiej godności przestało być celem. Ci najbardziej upokorzeni mają największe szansę: kloszard Fadoul (Jan Peszek), niewidoma striptizerka Absolut (Ewa Kaim) wierzą jeszcze w ocalenie. Los Róży (Iwona Budner) osaczonej przez dominującą potworną matkę (Iwona Bielska) i męża znoszącego z miasta porzucone zwłoki (Piotr Grabowski) jest historią, która się zwija, redukuje aż do samobójczej śmierci, będącej jedynym możliwym ratunkiem. To właśnie historia Róży stanowi wątłą konstrukcję całego spektaklu, który rozpada się bez przerwy, podkreślając cząstkowy charakter naszej, pożal się Boże, egzystencji. Stanem idealnym dla człowieka w ty m świecie jest bycie ciałem, trupem, najlepiej niezidentyfikowanym, znalezionym gdzieś na ulicy. W "Niewinie" w ostatecznym rozrachunku wszyscy są niewinni, bo wszyscy są ofiarami.

Niewiną" Paweł Miśkiewicz udowadnia, że odnalazł swój teatr. Mroczny, niewygodny, nieprzyjemny, na pocieszenie, by wytrzymać długą rozmowę o depresji cząstek elementarnych, bardzo pięknie reżyserowany w świetnej scenografii Barbary Hanickiej.

Podczas Festiwalu pokazano 14 przedstawień. Jedno doproszone i sprowadzone z wielkim trudem z Bagdadu, w trakcie trwania Festiwalu. Ten gest wobec Iraku, trochę może zbyt efektowny, świadczy o witalności festiwalu i jego twórców. Ale wśród czternastu przedstawień było co najmniej kilka zbędnych, jak choćby otwierający całość "Otello", przywieziony przez sławny teatr Cheek by Jowl, w reżyserii Declana Donnellana. Objeżdżające cały świat widowisko okazało się męczącą i pozbawioną istotnego pomysłu głośną lekturą tekstu Szekspira.

O wiele lepiej wypadł inny wielki mistrz teatru, Robert Lepage, który przywiózł do Warszawy stary, "zremasterowany" spektakl "Dragons Trilogy"[na zdjęciu]. To monumentalne przedstawienie, pokazujące z wielką pieczołowitością i ciekawym synkretycznym realizmem dzieje chińskiej społeczności w Kanadzie, z imponującą doskonałością przeprowadzone w warstwie językowej, gdzie dialekt Quebecu ewoluuje w stronę normatywnej francuszczyzny, nie miało już jednak w sobie siły teatralnego odkrycia, które mogłoby porwać. Pozostaje dziełem, które się docenia, ale bez wysokich emocji. Właśnie spektaklLepage'azwyciężył w plebiscycie publiczności prowadzonym w czasie festiwalu. Rozczarował święcący wielkie triumfy w Europie Heiner Go-ebbels, który pokazał przedstawienie ,,Hashirigaki" inspirowane dziełem Gertrudy Stein "The Making of Americans". Goebbels stworzył plastyczno-muzyczną instalację teatralną, swobodną, finezyjną i lekką, chyba za lekką.

Chciałbym jeszcze wspomnieć o nowojorskiej The Wooster Group, która przyjechała do Warszawy ze spektaklem "Teatr ubogi". Inspirowany twórczością dwóch wielkich reformatorów teatru: Jerzego Grotowskiego i choreografa Williama Forsythe'a, zaskakiwał nowym spojrzeniem na Grotowskiego, może od dawna potrzebnym czy wręcz oczekiwanym. Amerykańscy artyści podjęli beznadziejną próbę dotarcia do metody Grotowskiego w oparciu o istniejące zapisy filmowe i filmy dokumentalne.Wykonali przewrotną pracę archeologów teatralnych, dokonując nawet rekonstrukcji drewnianej podłogi z teatru Laboratorium. Mimo to dotarcie do Grotowskiego okazało się niemożliwe. Z powodu tego, co nieprzetłumaczalne i tego, co niewyrażalne.

Zmagania z zapisami filmowymi, pełne wzruszającego poświęcenia i imponujących umiejętności aktorskich, prowadziły w końcu do wykoślawienia idei Grotowskiego. Trudno zapomnieć amerykańskich aktorów intonujących po polsku obszerne fragmenty "Akropolis". i trudno nie roztrzaskać się o puentę spektaklu, w której wszyscy wykonawcy, podobnie jak w oryginalnym , Akropolis", znikają w drewnianej komo-rze-skrzyni, symultanicznie z zapisem filmowym spektaklu Grotowskiego. Ale dostęp do tamtego świata został zamknięty. Amerykańscy artyści pozbawili nas kolejnego złudzenia, powiedzieli coś, do czego sami przed sobą nigdy byśmy się nie przyznali. Jerzy Grotowski i jego metoda jest już częścią wielkiej historii teatru. Może stanowić inspirację, ale nie można w ten świat ponownie wejść. Zostaliśmy stamtąd na zawsze wygnani.

Na zakończenie festiwalu, kiedy już było jasne, że teatralna codzienność zaczyna skrzeczeć, Piotr Cieślak zrobił niespodziankę. Zaprosił na wykład Roberta Wilsona i ogłosił, że Wilson rozpoczął prace nad spektaklem w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Może więc teatralne "światowe życie" da się w Warszawie uprawiać częściej niż raz na dwa lata? Oby.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji