Kicz do portretu
POWROTY Mrożka do Krakowa, ściślej mówiąc powroty jego sztuk na sceny krakowskich teatrów i jego książek do Wydawnictwa Literackiego, są powrotami do siebie, do domu. Tu rozpoczął swoją karierę pisarską, oczywiście najpierw jako dziennikarz pisujący, do "Dziennika Polskiego", "Echa Krakowa" i "Przekroju". Tutaj też później, w krakowskich teatrach, miewał ważne przedstawienia swoich sztuk, w czym udział Starego Teatru, aczkolwiek nie imponujący, jest jednak znaczny. Pisze o tym Józef Opalski w diariuszowej wkładce programu do przedstawienia. "Portretu", wyliczając wszystkie premiery sztuk Mrożka i przypominając spory wokół nich. To bardzo potrzebne i pouczające przypomnienie. Trafnie zauważa Opalski, że obecność scenicznych utworów Mrożka wycisnęła piętno na całym repertuarze Starego Teatru i na całej naszej powojennej współczesności.
W tę powojenną współczesność "Portret" wdziera się bolesnym rozrachunkiem moralno-politycznym, co na tle trwających od kilku lat demonstracyjnych odblokowań i ostrych rewizji nie jest już aktem ani tak oryginalnym, ani tak odważnym. Pośród rozlicznych kryzysów naszego polskiego życia, w przestrzeni dramatycznych przewartościowań, na szarej publicznej scenie zmęczenia i niewiary w autentyczne naprawienie psutej od dziesiątków lat rzeczywistości - odnajdujemy i odczuwamy co najmniej jeden czysty nurt: wysiłek odzyskiwania polskiej tożsamości, trud dogrzebywania się do prawdy, obsesję szukania przyczyn, dlaczego ulegaliśmy skażeniu kłamstwem i głupstwem.
"Portret" jest głosem dobywającym się z wnętrza owego trudu, owej obsesji. Świadczy to o pisarskim słuchu autora. Rzecz jasna, nie jest to pierwsze zabranie głosu przez Mrożka w tej kwestii, pierwsze jego dotknięcie rodzimej rzeczywistości. Nie tracił z nią kontaktu, nie uciekał od niej. Przemawiał jednak dotychczas inaczej - z dystansu żartu, zabawy, ironii, szyderstwa, przez śmiech, kpinę i skrzywienia tonu. Teraz ten dystans gorzkiej zabawy uległ skróceniu, układanie odległych metafor i aluzji poddaje się rozbiciu jakby bezpośrednią interwencją, chłód gry wymyślnymi sytuacjami zostaje zgwałcony osobistym zaangażowaniem, miejscami niemal publicystycznym. Drażniący, intrygujący szept nabiera siły krzyku. Ale Mrożek pozostaje sobą: nie ma dosłowności ani jednoznaczności, nad tekstem polatują specyficzne muśnięcia i mrugnięcia, uwalniające go od ciężaru taranującej powagi i konfrontacyjnego rozprawiania się z przeszłością. Pytanie, czy to najlepsza sztuka Mrożka, jest beznadziejnie szkolne. Poczekajmy. Na razie można powiedzieć, że za cenę mocnego uderzenia trzeba było ponieść jakieś straty; z czego autor na pewno zdaje sobie sprawę. Dlatego mniej tu Mrożka dowcipnego, w słowie i w sytuacjach, mniej zagadkowości i fantastyczności, mniej fabularnych powabów i zaskoczeń. Może za dużo rozprawiania i "filozofowania", ogólników, uogólnień i abstrakcyjnych kombinacji. Moralitetowe zadania poskramiają uroki akcji. Malując portret trzeba zrezygnować z ruchu. Lecz właśnie - intrygujące staje się wpatrywanie w portret i pytanie, czyj on: Stalina, pokolenia, narodu, epoki, samego siebie? Wystarczy, żeby, wytworzyć napięcie, żeby statyczność zewnętrzna przeszła w dynamikę wewnętrzną.
Tym bardziej, że w środku portretu jest sam autor, do czego się przyznaje, i w jakimś stopniu my wszy scy. Ale właśnie - czy wszyscy i w jakim stopniu? To pytanie wisi palącym znakiem między nami a dramatem.
Czas akcji sztuki rozpoczyna się mniej więcej wtedy, kiedy autor zaczyna swe publiczne życie w PRL. We fragmencie autobiograficznego tekstu mówi wręcz o olśnieniu, jakie w 1950 r. spłynęło nań z Wielkiego Nowego, z Przemian. Pisze, że jest coś magicznego w tym, "jak totalitaryzm zmienia nieszczęsnego, nie douczonego, sfrustrowanego, zabiedzonego gówniarza w mędrca i giganta", że "panująca propozycja ideologiczna, jeżeli przyjęta, jest autentycznie obietnicą kariery", że prawie z dnia na dzień pokochał Stalina. Potem się odkochiwał i pił z radości, w poczuciu wolności i pragnienia pełnego życia. A oto teraz Anatol - widmo - wyrzut sumienia mówi do Bartodzieja, tego, który był zakochany w Stalinie i który w szczytowym okresie swej kariery wydał na stracenie przyjaciela: "Ty zawsze potrzebowałeś czegoś z zewnątrz, czegoś gotowego, jakieś ubranko gotowe do noszenia (,..). Proteza ci była potrzebna? Jak nie idea, to kariera, a najlepiej kariera z ideą (...). Ta miłość ci się opłaciła." Bartodziej wykrzykuje: "Ja go naprawdę kochałem!" A jeszcze na początku ten monolog miłosny wygłaszany do portretu Stalina: "..... Miłość do ciebie dała mi siłę, przy tobie czułem się silny, mądry i piękny,.." Potem te apostrofy przypominające niektórym krytykom Wielką Improwizację... No, o ton Wielkiej Improwizacji, o pozę Konrada Mrożka chyba posądzać nie należy. W zatrważającej i śmieszącej nas dziś przesadzie można by się dosłuchać jakiegoś pastiszu, upustu drwiny z siebie i z Wielkiej Ideologii, która zarażała nawet mądrych i mocnych. Może ten monolog jest głosem kiczu w stronę portretu, ale kiczu będącego produktem portretu?
Czy jednak cała ówczesna rzeczywistość i wszyscy ludzie byli objęci strasznym kiczem, polegającym na kulcie Imienia Epoki, na uwielbieniu Słońca Epoki Ideologii? Czy nikt intelektualną i moralną siłą nie mógł się wymknąć z obszaru zawładniętego ideologicznym kiczem i żyć niezależnie, w strefie wolnej od skażenia? Z "Portretu" wieje fatalizmem, determinizmem, pesymizmem albo dla odmiany - nihilizmem i oportunizmem. Stalinizm przenikał i niszczył wszystkich zamieniając dostępną sobie połać rzeczywistości ludzkiej w pandemonium. Bartodziej upiera się, że musi być w tym bałaganie coś stałego, co pozostaje. Anatol kieruje jego wzrok wyżej, w stronę portretu Stalina, który jest nawet, kiedy go nie widać. "Bo dzieło jego trwa i nie przemija. On w nas, w tobie tak samo jak we mnie."
Kicz nabiera krwi i mocy, kiedy promieniuje na niego portret. To, że i Bartodziej, i Anatol sa jego ofiarami, po trosze my wszyscy, to nie jest chyba odkrywcze! Zło dotyka obu stron konfliktu. Pisarze i moraliści ukazywali to wcześniej. Mrożek tę przeklętą konieczność przeprowadza konsekwentnie do końca. Z zaczadzenia złem ideologii obaj przyjaciele nie mogą się oswobodzić po 15 latach; w chwili spotkania zdrajcy z ucieleśnionym wyrzutem sumienia, z ocalałym od śmierci przyjacielem, obaj wpadają w ideologiczną pętlę, która ich ubezwłasnowolni i pozbawi tożsamości i głosu na zawsze. Sprawiedliwości nie stanie się zadość. Wolności i życia nie będzie. To chyba najgłębsze sceny w sztuce, najlepsze teatralnie.
"Portret" jest świadomie skrzywionym w ideowo-artystycznej przesadzie spojrzeniem na dramatyczne doświadczenia epoki inkwizycyjnego doktrynerstwa, skąpanej w tragicznym kiczu ideologiczno-moralnym. Teatralną akcję zastępuje ostra synteza ujmująca epokę - otóż właśnie - także w formuły ideologiczne. Ofiarami doktrynalnych formuł owych zaklętych izolatek, oddzielonych od życia i prawdy, są Bartodziej i Anatol. A sam Mrożek? Czy zaraza nie poszła tak wysoko i szeroko, czy nie obaliła czasu na tyle skutecznie, że dzisiejszy, odległy od kiczu Mrożek nie może się odizolować od fatalnej maniery formułek i doktryn? Czy ci dwaj protagoniści nie dominują nad stworzonym obrazem tak dalece, iż w sztuce głosem ludzkim mówi tylko słaba kobieta, Oktawia, której zresztą autor każe dokonywać niemal cudu, żeby po jej interwencji Bartodziej zaopiekował się sparaliżowanym Anatolem? Dla niej ważny jest konkretny człowiek, bieżące, mijające życie. To ważna rola. Szkoda, że w krakowskiej inscenizacji została obsadzona nie najlepiej. Danuta Maksymowicz, dobra przecież aktorka, przy szaleństwie scenicznym Bartodzieja i Anatola wypada blado, jakby nie doceniała swej roli, jakby gasła w rażącym blasku partnerów. Powinna zagrać z wyrazistszą ekspresją, z większą obecnością na scenie. Dwie inne panie, Agnieszka Mandat (Psychiatra) i Grażyna Trela (Anabella) prezentują się poprawnie, i trudno od nich wymagać więcej, skoro z woli autora stanowią tylko cząstkę tła dla bohaterów i problemów. .
Całą wielką sprawę rozgrywają Jerzy Radziwiłowicz (Bartodziej) i Jerzy Trela (Anatol) w świetnie, bo oszczędnie i funkcjonalnie zbudowanej scenerii zaprojektowanej przez Jerzego Juka-Kowarskiego. Jasne, wysokie ściany, niezbędne meble, szeroka, przejrzysta przestrzeń znakomicie uwydatniają aktorów i dramatyczną sprawę. Muzyka Zygmunta Koniecznego i Mieczysława Mejzy dyskretnie służy scenie, parę razy tylko wybuchając mocnymi wstrząsami celem wypunktowania węzłowych napięć.
O tym, że Radziwiłowicz i Trela dysponują kolosalnymi możliwościami artystycznymi, wiemy od dawna, nie tylko w Polsce. Raskolnikow Radziwiłowicza. Konrad Treli. Dziesiątki innych ról teatralnych i filmowych. Raskolnikow fascynował mnie i męczył. Radziwiłowicz grał człowieka chorego, żyjącego powyżej czerwonej kreski, a jednak, precyzyjnie przedzierającego się przez swój wielki problem. Podobnie w "Portrecie". Jego gra jest sztuką doprowadzoną finezyjnie do niebezpiecznej granicy, za którą już jest kabotyństwo. Skala głosu i gestu, drgania, napięcia i znieruchomienia twarzy, szeroki i uginający się krok, życie palców rąk, synchronizacja tych elementów scenicznej obecności, ich cieniutkie zniuansowanie - wszystko to wystudiowane i wyliczone do ostrości nieprawdopodobnej perfekcji. Milimetr dalej - i choroba sumienia u Bartodzieja wciągnęlaby aktora w niebezpieczne dla jego sztuki rejony. Bartodziej chodzi po scenie i gada niby w ponurym obłoku ciężkiego schorzenia duchowego, niby rozdwojony i złamany, niby żądny sprawiedliwości, żeby połączyć przyczynę ze skutkiem i odnaleźć utracony sens życia, ale pieczołowicie strzeże swej integral- ności z wyrafinowanym samolubstwem byłego karierowicza, zniewolonego dogmatami ideologicznej religi, pielęgnuje swoje "życie wewnętrzne". Można śledzić każde, poruszenie się Radziwiłowicza, mierzyć modulację jego głosu, spierać się z nim i mocować, bać się o kondycję jego rozdyndanej i spoconej sylwetki, odczuwać obrzydzenie, doznawać zachwytu - i przeżywać z nim los jego postaci i nasz własny. Może na tym polega uczestnictwo we wspólnocie teatralnej spektaklu? Niestety, zdarza się to ostatnimi czasy dość rzadko.
Jerzy Trela z powodzeniem grywa role zarówno dramatyczne, jak i komiczne. Zdaje się, że najlepiej się czuje w kreacjach ostrych, wymagających wzmożonej ekspresji. W cieniowaniach i subtelnościach jego mistrzostwo przygasa. Jakby jego sztuce aktorskiej, jego sylwetce brakowało elastyczności, plastyczności, jakby jego głos nastawiony był na fortissimo lub na milczenie. Jego Anatol najlepszy jest wtedy, kiedy milczy i kiedy krzyczy. Wtedy uwagę widza przyciąga do siebie. Kiedy porusza się na średniej fali wygłaszania swych kwestii, traci silę magnetyczną, wystudza magię scenicznej obecności. Anatol staje się sprawnym życiowo i scenicznie przeciętniakiem o dobrze brzmiącym głosie i bezbłędnych gestach.
Tekst "Portretu" czytany w ciszy nie za bardzo zachwyca, wygląda tak jakoś sypko, jak pokruszona na drobnicę moralitetowa rozprawka, bez blasku i pieprzu. Za sprawą reżysera Jerzego Jarockiego i aktorów, Radziwiłowicza i Treli, nabiera pędu, życia i wibracji, odsłania słabo widoczny w lekturze oścień dramatu. Zwykłe słowa przelatują przez scenę i widownię niczym groźne pociski. "Portret" słowami malowany przemienia się w parzącą i gorzką rzeczywistość teatralną - i w jakimś zasięgu pozateatralną.
Ciekaw tylko jestem, co obaj, Bartodziej i Anatol rozumieją z czytanych w ostatniej scenie wersetów Miłosza? W 1964 roku? Na intelektualistów czy poetów nie wyglądają. Choć uwagę Bartodzieja zatrzymuje obraz łańcucha "z nieobeschłych głów'', zawieszonego na szyi "gorszego boga".