Artykuły

Kiedy przeszłość nie puszcza...

Na początku jest ciemność i głos Jerzego Radziwiłowicza. "Kochałem cię... Zanim ciebie spotkałem by­łem niczym..." Wyznanie miłości, wia­ry i uwielbienia brzmi żarliwie, jak modlitwa. Tak można przemawiać do Boga, szatana do kobiety, także jeśli stała się już duchem. Modlitwa jest coraz bardziej natarczywa, zamienia się w wyzwanie. "Czy jesteś tylko ze mną? Odezwij się!" Nagle gruchnie dziarskim marszem orkiestra, rozświe­tli się scena. Na niej mały, niepozorny człowieczek z zadartą głową, a nad nim wysoko On. Józef Stalin. Na por­trecie oczywiście. Portret jest okazały solidny, bardzo kolorowy. "Retuszowany" jak powie potem Anatol. Trwa to tylko krótką chwilę, jest efektem patetycznym i komicznym zarazem. Światło gaśnie a kiedy kurtyna rozsunie się ponownie, portretu już nie będzie. Pozostanie po nim puste miej­sce, wyraźny, jaśniejszy ślad na ścia­nie, widoczny aż do końca.

Tak rozpoczyna się przedstawienie "Portretu" Sławomira Mrożka na Sce­nie Kameralnej Starego Teatru. Po warszawskiej prapremierze, przygoto­wanej przez Kazimierza Dejmka, na­stępna realizacja najnowszej sztuki Mrożka w reżyserii Jerzego Jarockiego.

"Portret" streścić można łatwo, w paru zdaniach. Co więcej sens sztu­ki wyłożony jest jasno i prosto. Dzie­je sie ona w rzeczywistości konkretnej, w czasie ściśle określonym. Jest rok 1964. Ten człowieczek przed por­tretem Stalina ma lat czterdzieści i nazywa się Bartodziej. Dość dziwacz­nie, ale i znacząco. Kiedyś był działa­czem, wierzył w ideologie, teraz jest "w odstawce". Piętnaście lat temu za-denuncjował przyjaciela. Anatol dostał najwyższy wymiar kary. Teraz uka­zuje sie Bartodziejowi jako duch, oży­wiony wyrzut sumienia. Zachowuje sie niezbyt konwencjonalnie. Nosi skarpet­ki Bartodzieja goli się jego maszyn­ką w ogóle jest, ale dręczy go coraz mniej chętnie. Wreszcie znika. Okazu­je sie bowiem że Anatol żyje, właśnie został wypuszczony z więzienia i zre­habilitowany. I oto dawni koledzy byli wrogowie spotykają się. Kiedyś byli po dwu stronach tej nieprzebytej ba­rykady, teraz tworzą razem jeden por­tret. Portret pokolenia, które w 1949 roku wkraczało w swoje dorosłe ży­cie. Jak Mrożek i wielu jego rówieśni­ków. Pokolenia, które wierzyło w tego na portrecie, w jego obecność stałą, opiekuńczą lub groźną. Teraz są nim skażeni tak samo nieodwracalnie i bo­leśnie, zarówno ci co uwierzyli, jak i ci co z buntu budowali swoje życie.

Jest więc "Portret" szbuką bardzo oso­bistą. Zapewne dlatego napisał ją Mrożek bardziej serio niż inne. Jest w niej kawał biografii, rozrachunek z przeszłością tak prosty, że może się wydać uproszczony, ba, nawet prostacki. W czytaniu, a tym bardziej w teatrze. Mrożek nie mówi niczego nowego o tamtych czasach. Myślę, że nawet nie próbuje. "Portret" jest próbą diagno­zy, może nie w pełni udaną ale i nie­łatwą. Dotyczy bowiem tematu ciągle żywego, wciąż na nowo bolesnego. Te­matu, przy którym łatwo o emocje, trudniej o refleksje, wyważona i po­ważna. Zwłaszcza że sztuka arcydziełem nie jest, to pewne.

Ale Mrożek miał szczęście. Jego "Portretem'' zajął sie Jerzy Jarocki i dzięki niemu ten wizerunek nie uległ ani spłaszczeniu, ani uproszczeniu. Ma barwy i kolory wydobyte z tekstu i narysowane na scenie z rozumną precyzją i rzadko już w naszym teatrze spotykanym kunsztem. Jest wypowiedzią o naszej współczesności, głosem ży­wym i istotnym. Dawno też nie wi­działam tak dobrej i celowo zakomponowanei scenografii jak ta, którą do "Portretu" zaprojektował Jerzy Juk-Kowarski. Bartodzieja "mała izolatka z dużym portretem na ścianie" jest sterylnie niemal czysta, idealnie za­mknięta, realna i jednocześnie jakby wyjęta z jakiejkolwiek rzeczywistości. A przecież wszystko tu znaczy ma sens dosłowny i metaforyczny także. Jasne, puste ściany, czyściutki, błyszczący par­kiet, solidna szafa, stół potem kanapa na której wyleguje się Anatol. I to miejsce po portrecie. Obraz jest już niepotrzebny, jego odbicie i tak prze­cież żyje w tych ludziach. Oznacza równocześnie, że oto znikła gdzieś wartość, która organizowała i usprawiedliwiała wszystko, nadawała życiu sens i barwę.

Bartodzieja gra Jerzy Radziwiłowicz. Po płomiennym monologu pojawia się znów na scenie przygarbiony skur­czony jakiś, w szlafroku i rozdepta­nych pantoflach. Sztuczne ruchy skan­dowany, toporny, starannie wystudio­wany sposób mówienia. Mała ludzka kukiełka, bredząca coś tam o królikach, obojętna na wszystko poza własnym "życiem wewnętrznym". Ale całe życie to banalne rozmowy z troskliwą, po­korną żoną (Danuta Maksymowicz) i kłótnie z wyrzutem sumienia czyli zjawa Anatola. Jako że "taka świnia jesz­cze nie jestem żeby nie czuć się świ­nią". Anatol Jerzego Treli na począt­ku też jest tylko kukiełką. W identycz­nym szlafroku i takich samych pan­toflach, ruchy też trochę automatyczne, nieodparcie komiczny w tej swojej niesforności i niechęci do "wyrzucania" Bartodziejowi ciągle i w kół­ko tej samej zbrodni. Radziwiłowicz gra z natrętną ekspresją. Trela jest bardziej stonowany, oszczędny. Część pierwsza przedstawienia niewątpliwie należy do Radziwiłowicza. Jego Bartodziej niepokoi, także śmieszy, ale przede wszystkim drażni.

Lecz oto następuje spotkanie Bartodzieja z Anatolem. Ściany i podłoga sceny pozostają takie same. W kącie zwalono bezładnie meble, opakowane w gufrowaną telkture. Nowiutkie "antyki". starannie do drobione. Takie wła­śnie meble modne były później, w na­stępnym już etapie naszej historii. Na scenie znajdzie się też świecznik, który Anatol przynosi Anabelli. Jest zbyt zło­ty jak autentyk. Toteż "podróbka". Anabella wniesie okazały, obficie rżnię­ty kryształowy wazon na białe i czer­wone kwiaty. W scenie pijackiej rozmowy Anatol wstawi między te kwia­ty półlitrówkę czystej. Żywy Anatol jest już bowiem z innej epoki niż Bartodziej w zrolowanych spodniach i za obszernej jesionce. Nosi nienaganny garnitur, nieposzlakowaną koszulę, sto­nowany krawat, ma śliczną, młodziut­ka dziewczynę (Grażyna Trela), no i te nieszczęsne "antyki". Trela gra teraz prawdziwie, jego Anatol ma szerokie, swobodne gesty szczerej, pewnej siebie gospodarskiej gościnności. Ale lek­ki element parodii to tylko jeden rys tego portretu. Jak się wkrótce okaże, zewnętrzny niczym kostium i pozorny jak przebranie.

W tej właśnie scenie spotkania by­łych kolegów i wrogów Jarocki powoli rysuje rozdwojony portret bohatera. Komponuje sytuacje, piętrzy znaki, starannie kontrastuje rytm. O Bartodzieju wiemy już prawie wszystko. Przyjechał tu oczekując zemsty, potę­pienia, sprawiedliwości, czegoś stałego w chaosie i pustce, w jakiej trwa. Te­raz Jerzy Trela odsłania wewnętrzny wizerunek Anatola. Ten "bohater" jest pusty, zniszczony, kompletnie wypalony. Nie ma nawet przeszłości bo nie można żyć samą negacją. Próbuje więc stworzyć zwyczajne życie. Ale dzieło tego z portretu trwa w nich obu i nie przemija. Anatol Treli rośnie, na­biera wymiaru coraz bardziej drama­tycznego. Udawany pseudoantyczny stół zostanie wyciągnięty na środek, będzie stołem sędziowskim i pustym ołtarzem aż wreszcie w szalonej, wiel­kiej scenie wywoływania upiora, przywoływania ducha wejdą na niego obydwaj jak pomnik tragicznie przegra­nego pokolenia. "Przyjdź, jeśli masz honor i napij się z gnojem którego zgnoiłeś, to znaczy ze mną... i z moim kolegą, który zawsze był gnojem". To wielka scena Jarockiego i Jerzego Tre­li. I duch przychodzi. Nie dosięga trzę­sącego się w gorliwym strachu Bartodzieja. Poraża Anatola. Anatola-Trelę, niegdyś Konrada z "Dziadów" i "Wyzwolenia". Myślę że Jarocki świadomie dopowiada w ten sposób myśl Mrożka. Na pytanie Bartodzieja: "Czy jesteś tylko ze mna?" Mrożek odpowiada: Nie! Gdyż "dzieło jego trwa i nie przemija".

Rozdwojony bohater przez chwilę był jednością. I tak już pozostanie do końca. W ostatniej scenie znów są dwie kuukiełki. Przez otwarte okno wpada smuga radosnego słońca. Sparaliżowanemu Anatolowi Bartodziej czyta martwym, skandowanym

głosem Miłosza. "Kto go nie uzna, dotknięty pałeczką / "Bełkotać zacznie i utraci rozum". Za oknem odezwie sie głos: "Garnki naprawiać". Bartodziej patrzy na chłopców grających w pił­kę. Jest ich więcej niż przepisowa je­denastka. Dwudziestu, trzydziestu. "Ale się kopią". Ponura to satysfakcja, iro­niczna wizja przyszłości.

Przedstawienie Jarockiego jest proste, czyste i szlachetne. Wzorcowe. Jaroc­ki wyprowadza z tekstu wszystkie zna­czenia bez łatwego i prostackiego ko­mizmu. Nadaje sztuce wagę i rangę, zaciera jej niedostatki. Wydobywa rytm dialogu Mrożka. Zapomnieliśmy tuż niemal, w dobie powszechnie panu­jącej na naszych scenach nieudolnej a radosnej improwizacji, że można jeszcze tak tworzyć przedstawienia, jak robi to Jerzy Jarocki. Kształt teatral­ny "Portretu" wydaje się idealny. Jest to niewątpliwie jedno z najlepszych przedstawień Starego Teatru w ostat­nich latach.

A przecież przy całym uznaniu dla kunsztu Jarockiego spektakl pozosta­wia leciutki niedosyt. Zbyt wielki jest jak się wydaje, dysonans miedzy aktor­stwem Radziwiłowicza i Treli. Radziwiłowicz, jakby wymknął się Jarockiemu, zagrał Bartodzieja w sposób nazbyt widoczny i manieryczny. Jeżeli patrzeć na te rolę z punktu widzenia warsztatu aktorskiego, wy­kreowana jest do ostatniego szczegółu, technicznie czysta, wymyślona w każdym geście, ruchu, spojrzeniu, bez mo­mentu ludzkiej prawdy. A myślę, że o tę prawdę chodziło Mrożkowi i Ja­rockiemu także. Jak bowiem inaczej zadać dramatyczne pytanie: "Ale jak tu żyć, kiedy przeszłość nie puszcza?". I dalej: "Trzeba najpierw załatwić przeszłość, żeby zająć się przyszłością".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji