Los w ręku Boga
Los czeka w ręku Boga, nie w ręku mężów stanu - głosi już w pierwszej pieśni chór kobiet. I to jest ważne światło, promień prowadzący ku finalnej myśli misterium Eliota "Mord w katedrze", że każdy święty dojrzewa ostatecznie do tego, aby dobrowolnie stać się posłusznym narzędziem Boga, który jest Panem losów każdego człowieka i Panem historii. Prezentacja tego potężnego, poetyckiego dramatu w katedrze warszawskiej przez zespół artystów Teatru Dramatycznego w marcu bieżącego roku stała się teatralnym wydarzeniem. Poeta napisał tekst na festiwal organizowany corocznie przez Towarzystwo Miłośników Katedry w Canterbury - i właśnie w owej katedrze, historycznym miejscu zgonu arcybiskupa - odegrano w 1935 roku, z wielkim sukcesem, misterium męczeństwa Tomasza Becketa. We Francji głośne potem stały się spektakle Vilara.
Dla ewentualnego badacza scenicznych dziejów utworów Eliota w Polsce zaznaczyć należy, że obecna realizacja "Mordu w katedrze" nie posiada palmy pierwszeństwa. W wymiarach artystycznie znacznie skromniejszych, jako przedstawienie pół-amatorskie, pół-zawodowe, Sekcja Teatru i Dramatu Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie wystawiła ten dramat w podziemiach kościoła Wszystkich Świętych w 1962 roku, pt. "Tomasz Becket" (w przekładzie Władysława Dulęby). Widowisko powtarzano kilkakrotnie (między czerwcem 1962 a styczniem 1963), ostatni raz na jubileusz 10-lecia godności kardynalskiej księdza Prymasa Stefana Wyszyńskiego. Spektakl bardzo oszczędny i surowy w ogólnym wyrazie, odwoływał się do umowności dekoracji, scenicznej sytuacji, kładł nacisk na poetyckie słowo. Tomasza grał Jerzy Żydkiewicz, kostiumy projektowała Teresa Targońska, reżyserowała Wiesława Sanecka-Tombacher.
Utwór Eliota nawiązuje konstrukcją i atmosferą do dramatu liturgicznego i antycznego równocześnie. Prawie ścisła jedność czasu i miejsca, wierszowane dialogi, ważna rola chórów i człowiek ukazany w perspektywie tajemnicy swej egzystencji, złączony z niezmiennym, cyklicznie toczącym się kołem natury, świata, a także w perspektywie planów odwiecznego Boga. Rzecz dzieje się w 1170 roku, między 2 grudnia (przybycie Becketa do Canterbury) a 29 grudnia (dzień jego morderstwa). Szczegóły konfliktu między arcybiskupem Tomaszem a królem Henrykiem II nie zajmują autora. Przedmiotem poetyckiego oglądu jest owoc, który dojrzewa do zerwania. Arcybiskup sprzeciwił się supremacji władzy świeckiej nad kościelną, sądom króla nad sądami biskupów, prawa boskie uznał za wyższe od ziemskich. Po stanowczym non possumus schronił się we Francji. Ale po 7 latach wygnania, medytacji, i modlitwy powziął decyzję: pasterz winien być ze swymi owcami, jego miejsce jest wśród wiernych, za których stał się odpowiedzialny. Wraca więc do Anglii, z wyraźnym przeczuciem męczeństwa. I oto sedno sprawy: człowiek postawiony wobec własnej śmierci. Śmierci, na którą świadomie czeka, którą swoją postawą, swym działaniem przybliża, prowokuje?
W pierwszej części misterium dominuje atmosfera czekania, pełnego grozy, lęków, wyostrzonej wyobraźni; czekania trudniejszego niż spełnienie. Owo czekanie na coś nieuniknionego a nieznanego, brzemiennego w tragiczne skutki, trudne jest dla zwykłych mieszkańców miasta, reprezetowanych przez stadko spłoszonych kobiet! Przeczucie wielkich, groźnych, wydarzeń wytrąca je ze spokoju pół-życia, z utartych ścieżek małych spraw dnia powszedniego, z bezpiecznego współudziału w rytmicznym pulsowaniu natury. Pojawiająca się bowiem świętość narusza bezruch przeciętności, przepala wszystko wokoło. Proszą, aby arcybiskup wrócił do Francji. Przerażone, trwają jednak na posterunku - bo muszą świadczyć.
Czekanie trudne jest i dla Tomasza. To czas ostatniej walki myśli, przezwyciężania pokus, analiza i ocena najgłębiej ukrytych w sercu tajemnych intencji. Wie, że działanie bywa cierpieniem, a cierpienie działaniem. Ale z jakich pobudek działamy i cierpimy? Refleksja - udramatyzowana w dialog z czterema kusicielami - obejmuje przeszłość i przyszłość, to, co było co może się jeszcze stać. Czy warto wrócić do dawnych uciech i zmysłowych radości świata? Jaką miałaby jeszcze wartość zakosztowana ongiś rozkosz spełnionej ambicji, potęga władzy doczesnej u boku króla? Albo próba rządzenia w oparciu o zbuntowanych przeciw Henrykowi baronów, z pozorną korzyścią dla Rzymu i Anglii? Myśli te odtrącane są szybko i kategorycznie. Sprawa wikła się, gdy zjawia się pokusa czwarta, niespodziewana, najbardziej intymna, wstydliwie skrywana: pokusa świętości. Pragnienie męczeństwa dla osobistej chwały i pośmiertnego triumfu. Arcybiskupa zaskoczyła tajemnica jego serca. A przezwycięży pokusę i oczyści się wewnętrznie dopiero wtedy, gdy zrozumie, że jako sługa Boży narażony jest na wielki grzech i niebezpieczeństwo: Bowiem ci, co służą większej sprawie mogą, wciąż czyniąc dobrze, nagiąć sprawę, by im służyła..., przeto byłoby zdradą straszliwą z fałszywych powodów działać sprawiedliwie.
Dlatego już uciszony, silny spokojem poddania się łasce i woli Boga, może wygłosić do ludu proste, mocne kazanie w dzień Bożego Narodzenia o dziwnym znaczeniu słowa "pokój" i o wielkiej tajemnicy chrześcijaństwa, w której możemy smucić się i radować zarazem. Boże Narodzenie łączy się także ze świętem pierwszego męczennika. Męczeństwo chrześcijańskie nie jest po prostu przypadkiem, bo święci nie są wynikiem przypadku. W jeszcze większej mierze, męczeństwo chrześcijańskie nie może być wynikiem woli człowieka, szukającego świętości - tak jak człowiek szukający władzy nad ludźmi może taką władzę, dzięki swoim staraniom i woli osiągnąć. Męczeństwo jest zawsze planem Boga, płynącym z miłości Boga do ludzi, aby ludzi ostrzec, prowadzić i zawrócić na Boże drogi. Nigdy planem ludzkim! Prawdziwy męczennik to ten, kto stał się narzędziem Boga, kto zagubił swą własną wolę w woli Boga, to ten, kto nic dla siebie nie pragnie, nie pragnie nawet chwały męczeństwa .
Skoro więc arcybiskup oddał inicjatywę działania w ręce Boga, prostą konsekwencją staje się jego postawa wobec dalszych wypadków: niech otworzą bramę przed rycerzami-mordercami. Kościół to nie forteca, nawet dla nieprzyjaciół stać będzie otworem. I tak jak pierwsza część dramatu była oczekiwaniem, druga jest spełnieniem.
W aspekcie ludzkich czynów - triumfem złej woli człowieka. W aspekcie mocy Bożej, która z naszych grzechów i przewrotności potrafi stworzyć dobro - triumfem Krzyża.
Nie szukamy zwycięstwa przez walkę, podstęp czy opór. Nie będziemy zwalczać zwierza, jakoby był człowiekiem. Już zwalczyliśmy i zwyciężyliśmy bestię. Teraz musimy zwyciężyć przez cierpienie.
Potężny łomot u drzwi katedry, rozlegający się szeroko po rozległych nawach świątyni, rzeczywiście robi wrażenie. Zwiastun śmierci - w progu. Miejsce realizacji misterium - wnętrze kościoła - ma pewną niedogodność dla publiczności: ogranicza śledzenie akcji, utrudnia słyszalność tekstu. Posiada jednak niewątpliwą, ważką zaletę: stwarza niepowtarzalną atmosferę odbioru. Przywykliśmy, że w kościele nie jesteśmy tylko biernymi obserwatorami, ale uczestnikami. Toteż właśnie tutaj z grupy przypadkowych widzów na chwilę rodzi się zaczątek teatralnej wspólnoty.
Inscenizacja została tak pomyślana, aby zasugerować ponadczasowość i wieczną aktualność problemu. Służą temu kostiumy, rekwizyty, śpiewy nawiązujące do różnych epok, aż do dnia dzisiejszego. Rycerze w średniowiecznych kolczugach, księża we współczesnych szatach liturgicznych, chór w płaszczach i kapelusikach skromnych pań z 30-lecia, kusiciele w uniformach diabelsko-kosmatych, według ludowej fantazji. Tu miałabym małe zastrzeżenie o brak konsekwencji. Czwarty diabeł otrzymał strój nawiązujący do biskupiego. Chciano tym ściślej związać go z intymnym wnętrzem Becketa. Ale przecież wszyscy kusiciele - choć nie tak subtelni - są jakby projekcjami myśli czy wyobraźni Tomasza. Więc wszyscy mogliby być potraktowani jako alter ego arcybiskupa, albo wszyscy tylko jako złe duchy. Chór kobiet w zamierzeniu autora i w obecnej prezentacji spełnia ważną rolę. Jako widz, jako komentator, współuczestnik akcji, dystansuje się, sprzeciwia, współczuje Becketowi, czuje się solidarny z siłami życia, świata i kosmosu, ulega przemocy i własnej słabości, lęka się - by na zakończenie, razem z chórem mnichów, wspaniale wyśpiewać radosny hymn na cześć Boga-Stworzyciela wszechrzeczy, na cześć świętych i męczenników, którzy swą krwią użyźniają i odnawiają skalaną wojnami i zbrodniami ziemię, na cześć błogosławionego Tomasza. Śpiewy wszystkich partii chóru niewątpliwie podnoszą walor widowiska. Zaciera się w tym jednak poetyckie słowo, które dla utworu Eliota ma tak wielkie znaczenie. (Wg relacji uczestników prapremierowego spektaklu, chóry - często rozbite, na poszczególne głosy - przeważnie recytowały, z wielką ekspresją i dynamizmem). Teraz uczestniczymy w obrzędzie - pamiątce śmierci, obrzędzie uwypuklonym nie tylko przez muzykę i śpiew, ale również przez dostojną, zestrojoną z rytuałem kościelnego gestu postawą księży, stroje liturgiczne, feretrony, wykorzystanie ambony itp.
Przewrotna argumentacja rycerzy-zabójców, tłumaczących się z dokonanego czynu, wzbudza żywą reakcję słuchaczy, którzy mają dziś własne doświadczenia w relacji: władza - prawo człowieka - prawo Boga. Gustaw Holoubek to skupiony, powściągliwy Tomasz Becket. Nie nad używa patosu. Brzmieniem głosu stara się przekazać zarówno intensywną pracę myśli, jak i tajone wzruszenie serca człowieka, który przecież świadomie zaangażował się w grę, gdzie stawką jest jego życie doczesne i wieczne. Zbigniew Zapasiewicz (Ksiądz III) wyróżnia się wśród wykonawców wyrazistą dykcją i znakomicie opanowanym, pięknie brzmiącym głosem. Jego kwestie docierają bez trudu do wszystkich zakątków olbrzymiej świątyni. Całość jest przeżyciem artystycznym dużej klasy.
Myślę, że dramat Wyspiańskiego o biskupie Stanisławie, o męczeństwie, które tak zaważyło na losach naszego narodu, także czeka na swego inscenizatora - na Skałce.