Artykuły

Felieton na scenie

"Narty Ojca Świętego" w reż. Piotra Cieplaka w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Tomasz Mościcki w Życiu.

Wspomnę, jak kilka lat temu w "Polityce", w cotygodniowym felietonie, Jerzy Pilch obiecał zająć się krytykami teatralnymi, zachęcając nas tymi mniej więcej słowami: "zbliżcie się do mnie, zająć się chcę wami". Życie figle płata i oto ku Pilchowi się zbliżamy, nie po to jednak, by się Jerzy Pilch nami zajął, a raczej byśmy my Jerzym Pilchem się zajęli. Nie samym Pilchem jednak, a literacką nowością jego. Pół teatralnej Warszawy owej nowości wyczekiwało, gazety o próbach w Teatrze Narodowym donosiły, no i mamy wreszcie. W sobotni wieczór w budynku Sceny przy Wierzbowej tłum się zebrał, zaproszenia dumnie pierwsze wchodziły, wejściówki licznie zgromadzone kornie pod salą stały, a wszystko po to, by frazy Pilcha posłuchać, jak też ona na scenie brzmi w dramacie "Narty Ojca Świętego".

Rzecz problemu sacrum w codziennym życiu dotyczy, nie dziwota więc, że jedynym reżyserem, który temat mógł dźwignąć i fundamentalnie na scenie wyłożyć, był Piotr Cieplak [na zdjęciu], co od lat z religijnością w teatralnych światłach jest na ty. Sztuka Pilcha, czyli drobny fragment większej całości czytelnikom jego prozy znany, to diagnoza fenomenu polskiej religijności polskim pontyfikatem inspirowanej. Znane to obserwacje: gdy Ojciec Święty do kraju ojczystego zawita, ludzie lepsi się czynią, dom posprzątają, żony nie stłuką, nawet poprawę obiecają. A wszystko pod wpływem chwili ważnej - a gdy tylko Wielki Gość odleci - zjadacze chleba w anioły przerobieni znów zjadaczami chleba się stają. Takimi właśnie momentalnymi aniołami są mieszkańcy Granatowych Gór na przyjazd emerytowanego Jana Pawła II czekący i wciąż myślący, że to papieskie osiedlenie los ich odmieni, wódkopicie zakończy, koniunkturę gospodarczą rozkręci, a jej podstawą będzie nowe dar w mieścinie wyrabiane - polędwica po papieżu (niewątpliwe wspomnienie słynnych kremów: z Wadowic). Pilch swój mikrokosmos zadnia różnymi ludzkimi typami: jest ksiądz pazerny na zdobycze motoryzacji, przemyślny wędliniarz papieską polędwicę ową wytwarzać chcący, burmistrzostwa życiowymi problemami, sfrustrowana burmistrzowa deficyt uczuć pokrywająca romansem z równie sfrustrowanym nieudanym sportowcem, co biedę klepie, narty sprzedając i naprawiając, a w przerwach klepania owego robaka regularnie zalewa. Jest niespełniony intelektualista o gejowskich skłonnościach które sublimuje a z sublimacji owej metafora świata i najnowszej historii meczem piłki nożnej opisana tylko mu wychodzi. Czyli Granatowe Góry to cały polski światek w pigułce. Szkopuł w tym jednak, że gdy się "Narty..." czyta - czyta się je nieźle. Na scenie jednak te narty jeżdżą opornie, bo Pilch postaci swoje nie ich językiem, lecz pilchowym obdarza i wsztkie stają się do siebie kubek w kubek podobne. I jeszcze inaczej: Pilch, chcąc kwestię teatralną napisać tak dalece Pilchem ją nasyca, że nie kwestią teatralną a Pilchowym felietonem się staje. W ten oto sposób zamiast artystycznej obserwacji, wzmocnionej jeszcze medium sceny, słuchamy felietonowych konstatacji, że oto księża lubią dobre samochody, tu mieszka skąpiec, tam żonobijca, tam pijak, tam nierób z kolei, tam oszust wino w wodę zmieniający, tam się zdradzają w układach prostych i krzyżowych, a wszystko to zmieni się (na chwilę naturalnie), gdy wśród nas osiądzie Wielki Gość, co Wielkim Domownikiem się stanie. Zaprzeczyć się nie da - słuszne to konstatacje i z całą pewnością znajdą wdzięczną publiczność, bo grzech i ślepota Pilchowi odmówić uważnej obserwacji życia, obyczajowości i poczucia humoru. Bo jest w tym tekście kilka żartów śmieszności nieodpartej, jak choćby ten o przecieku z Watykanu przesłanym sms-em. Kłopot tylko z tym, że rzecz, co na farsę się kroiła, pod koniec pierwszej części zwalnia, w Strindbergową "Sonatę widm" się zmieniając, w drugim akcie płynnie przechodząc w Bergmanowe "Sceny z życia małżeńskiego", by finał w monologu na szczycie Mont Blanc z "Kordiana" znaleźć. Władysław Kowalski, ów ekspresyjny monolog wygłaszający (a niedouczony jeszcze do końca tekstu!), ma nawet na sobie koszulę z kołnierzykiem a la Słowacki. Chwaliłem swego czasu Janusza Gajosa za rolę Williego Lomana w "Śmierci komiwojażera", tym razem muszę wyrazić brak entuzjazmu - za tę samą rolę. Księżulo u Pilcha ma wszystkie cechy tamtej postaci, jakiś mało układny, mało księdzowaty, ot twardziel od Kutza. Jerzy Radziwiłowicz do obyczajowej sztuki przywdział swoje ulubione romantyczne koturny. Najlepiej w Pilchowej konwencji zmieścił się Grzegorz Małecki jako młody pijaczyna Messerschmidt.

Wieczór jednak udany. Mimo wszelkie wydziwiania, wolę ja te narty od diagnoz naszej rzeczywistości z produkcji młodszych kolegów Pilcha. To przynajmniej bywa dowcipne. A że felietonowe te prawdy... nasza rzeczywistość nie zasługuje widać na więcej.

Jerzy Pilch "Narty Ojca Świętego". Reżyseria Piotr Cieplak. Praprem. 6 XI 2004, Teatr Narodowy, Scena Przy Wierzbowej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji