Artykuły

Walka końca z początkiem

"Wszystko dobre, co się dobrze kończy" w reż. Tadeusza Bradeckiego w Teatrze im. Osterwy w Lublinie. Pisze Grzegorz Józefczuk w Gazecie Wyborczej - Lublin.

Z wyjątkowo rzadko granej sztuki Williama Szekspira "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" reżyser Tadeusz Bradecki wydobył to, co najlepsze, jakby przemieniając brzydkie kaczątko w cień łabędzia.

Jest to dość nieprawdopodobna historyjka, wydaje się wymyślona, pokrętna (przynajmniej tak zostaje przez Szekspira opowiedziana), dzisiaj archaiczno-egzotyczna, aczkolwiek jej temat należy do uniwersalizmu obyczajowego: chodzi o wzajemne erotyczne polowania kobiet i mężczyzn. Niskiego stanu Helena zakochuje się na amen w szlachetnie urodzonym, pięknym i odważnym Bertramie (który wszakże ma ją za nic) i żeby go zdobyć, wkrada się w łaski coraz to innych osób, od których Bertram jest zależny. Najpierw zdobywa przychylność króla, bo dzięki tajemnemu lekarstwu, które pozostawił jej ojciec, wybawia monarchę z dwuznacznej, odbierającej mu chęć życia przypadłości, za co ten - wierny danemu jej słowu - nakazuje Bertramowi ożenek. Małżeństwo nie zostaje jednak skonsumowane, gdyż Bertram przed łóżkiem z Heleną "ucieka" na wojnę, a opromieniony sławą dzielnego wojaka sięga - jak i jego kompania - po łupy specjalne, czyli liczne panienki. Jedna z nich, Diana, wszakże tak się opiera, że hrabia musi użyć wszystkich dostępnych środków i aby ją posiąść, zaślepiony hormonami, ofiarowuje dziewce rodowy pierścień. Ponieważ życie seksualne na przełomie XVI i XVII w. odbywało się obowiązkowo w ciemnościach, Bertram nawet się nie domyśla, że upojną noc spędza jednak nie z Dianą, a z Heleną, bo obie zawarły taki układ, że się zamienią. Po różnych innych zawiłych, udziwnionych, operetkowych perypetiach wszystko kończy się dobrze: brzemienna Helena ostatecznie dopina swego, a Bertram - być może naprawdę, a może tylko dlatego, aby oczyścić się z poniżenia, w jakie zawiodły go kobiety i sytuacja - również deklaruje jej dozgonną miłość.

Żadnej metafizyki ani głębi dramatu losu ludzkiego, sporu suwerenów - ziemskiego z nieziemskim, żadnego "być albo nie być", po prostu - niezła, nasycona komizmem bzdurka, z której wyciągnąć się da, o ile ktoś chce i musi, jakieś życiowe i etyczne wnioski.

Współcześnie na sceny teatrów "Wszystko dobre, co się dobrze kończy" trafia doprawdy bardzo rzadko, bo jest na swój sposób sztuką "trudną": trzeba się przebić do jej ukrytych, a wątpliwych pokładów znaczeń - lub je wykreować. Stąd też powodzenie jej realizacji zależy tak naprawdę od pomysłu i pracy reżysera - i, a jakże, od aktorów. Tadeusz Bradecki jako niewątpliwie reżyser ambitny wcale nie dążył do radykalnej redukcji tekstu, skrócenia meandrów fabuły sztuki, co chyba jeszcze bardziej by ją zbanalizowało, a widza doprowadziło do mentalnych mdłości. Natomiast na tle obyczajowej powierzchni tej historyjki reżyser wyostrzył charakterystyki różnych postaci, aby wydobyć bogactwo panoramy typów ludzkich i ukazać uniwersalizm pewnych zachowań społecznych, jak i indywidualnych patentów na życie, strategii realizacji osobistych planów. Jednocześnie Bradecki szepcze do ucha widzowi, że etyczne oceny zachowań i postaw bywają bardzo względne, są płynne i zmienne, a żywioł życia gotów jest raczej hołdować praktycznej prawdzie, że dobre jest to, co się dobrze kończy. Trzeba dodać, że pomaga w tym wszystkim Sławomir Smolorz czytelnymi, podkreślającymi charakter postaci kostiumami oraz oszczędną i symboliczną scenografią.

Stąd zaś już niedaleko do poważniejszych pytań: Czy ważniejsze są intencje, czy skutki; Na czym polega odpowiedzialność; Czym są etyka i moralność i skąd biorą się one w człowieku? I dopiero to wszystko podane w sosie komizmu - a więc dystansu - sprawia, że oglądamy kawałek doprawdy niezłego teatru, za sprawą którego zanika nawet dystans dzielący przełom XVI i XVII w. od naszych czasów. Kiedy jeden z bohaterów mówi do drugiego: - Nędznie się kłaniasz! - to jakbyśmy słyszeli formułę najzupełniej dzisiejszych relacji w pewnych sferach naszego życia, jak i echo naszego osobistego snu o potędze. Jest i w tej sztuce taka przestroga, abyśmy nie szafowali radykalnymi ocenami, kto jest dobry, a kto zły, bo - jakkolwiek wiemy, co jest dobre, a co złe - okazuje się, że w ocenach często kierujemy się najzupełniej przyziemnymi, politycznymi czy osobistymi korzyściami, i że zły jest po trosze dobry - i odwrotnie. A więc: Oto walka początku z końcem!

Czy aktorzy unieśli tę dwuznaczność postaci, które przyszło im grać? Krzysztof Olchawa jako Bertram, młodzieńczo-męski, świadom urody i niepozbawiony w sobie czegoś z pawia, jak się rzekło - dumny i odważny, znakomity w słabostkach i potrafiący kłamać w żywe oczy, bo kierujący się pewną hierarchią celów, zasługuje, aby się w nim zakochać na zabój. Ale Kinga Waligóra jako Helena dopiero dorasta do tego, aby być kobietą, która Bertrama okiełzna pod każdym względem. Chociaż Przecież znamy wiele par, które dobrały się na zupełnie niewiadomych zasadach. Jolanta Rychłowska wciela się w hrabinę Rousillonu, matkę Bertrama, świadomą wiedzy, jakie jest życie, relacje męsko-damskie i czas dorastania - i wie, że na scenę życia wkracza już nowe pokolenie, którym można sterować jedynie w ograniczonym zakresie. Król Francji, czyli oczywiście Henryk Sobiechart, z godnością właściwą monarsze unosi się w lektyce ponad tłumem, spolegliwy pan, któremu wydaje się, że tupnąć potrafi - a wtedy niech Pan Bóg broni...

Na tle tych postaci swój dialog, bardzo zaskakujący i dwuznaczny, prowadzą: wielki decydent dworu Lafeu, czyli Jerzy Rogalski, pewny siebie stary wyga, przeszywający sprawy dworskie i charaktery ludzkie na wylot - i Witold Kopeć, czyli Parolles, uśmiechnięty pozer i łgarz, przyboczny doradca Bertrama, nikczemnik podszyty miękkością, postać zawsze, w każdy możliwy sposób i za każdą cenę dodająca sobie wielkości. Cudownie jest patrzeć - brawo dla obu aktorów, role pierwszorzędne - jak gadają ze sobą, jak jeden dopełnia drugiego, jak wyrażają swe charaktery ruchem i gestem, Rogalski - niby powolnie śmiałymi krokami, a Kopeć - nieustannym podskakiwaniem i krążeniem wokół. Co nam to przypomina!? W drugim akcie oglądamy kompanię Bertrama zaangażowaną w miłosne harce i która przejrzawszy bitewną niecność Parolles, bierze go w obroty i zhańbionego wydala ze swego towarzystwa. Ta kompania (Szymon Sędrowski, Jerzy Kurczuk i inni) robi na scenie cuda - ku niekłamanej radości publiczności! Takie sceny są siłą spektaklu, bo to znakomite, by tak rzec - zbiorowe aktorstwo, a jeżeli widz oczekiwał na dłuższą chwilę drzemki w drugiej części trzygodzinnego spektaklu, zawiedzie się srodze. Równie wielkiego pola do popisu wprawdzie nie mają kobiety, o które kompania zabiega, lecz sekundują, jak mogą. Babską republiką, symbolizowaną sznurem z suszącymi się majtasami i barchanami, przewodzi rozwiązła Mariana (Anna Torończuk), przaśna Wdowa (Magdalena Sztejman-Lipowska) oraz wodząca na pokuszenie Diana (Monika Babicka).

Tak to Tadeusz Bradecki uczy czytania geniuszu Szekspira, z brzydkiego kaczątka wydobywając cień łabędzia. Jakby za tekstem Szekpira, który ustami jednego z bohaterów mówi: - Czas, który nas zabił, musi nas wskrzesić, wszystko dobre, co się dobrze kończy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji