Artykuły

"Lulu na moście" w jazzowym rytmie

"Lulu na moście" w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Jacek Wakar w Dzienniku.

W świetnej "Lulu na moście" w warszawskim Teatrze Dramatycznym nic nie jest takim, jakim się wydaje. Teatr garściami czerpie z kina, rytm dyktuje jazz. Lekka opowieść o miłosnym zauroczeniu niepostrzeżenie przechodzi w gorzki namysł nad światem.

Ostatni sezon miała Agnieszka Glińska frapujący. Zaczęła od prawdziwej fiesty - łącząc żywioł scenicznej zabawy z najczystszym wzruszeniem w "Pippi Pończoszance" według Astrid Lindgren także w Dramatycznym. Po niej przyszły "Wiedzmy" Dahla w Lalce -wcale nie tylko dla dzieci. Wreszcie epizod w "Katyniu" Wajdy, który być może przypomniał Glińskiej o jej aktorskim wykształceniu. Wreszcie, niedługo przed premierą "Lulu na moście", artystka ogłosiła, że teatr ją nudzi, że wyczerpał przed nią swe możliwości. Po takiej deklaracji adaptacja filmowego scenariusza Paula Austera wydawała się krokiem z jednej strony oczekiwanym, z drugiej jednak ryzykownym. Jak bowiem robić teatr, bazując na samym znużeniu? Jak nie przekuć własnego rozczarowania w bezpardonowy atak bez uzasadnienia?

Glińska szczęśliwie ominęła niemal wszystkie pułapki. "Lulu na moście" to dowód, że w jej poszukiwaniach nadszedł czas na nowe otwarcie. Być może po tym przedstawieniu teatr Glińskiej nie będzie już taki sam, być może za jakiś czas artystka powróci do tradycyjnych korzeni, a może zdecydowanie odwróci się od sceny. Spektakl oparty na utworze Austera pokazuje na razie, że teatr Glińskiej - dosłownie i w przenośni - musi zdecydowanie poszerzyć swą przestrzeń. Że jest w nim miejsce na filmowe cytaty, wycinki z popkultury, zdobywający sobie naczelne miejsce muzyczny rytm. Że zmierza w stronę interdyscyplinarności, łącząc w obrębie jego artystycznego zdarzenia różne dziedziny. I przy okazji, sam siebie stawiając w centrum, nie uderza w auto-tematyczny bełkot, lecz posiłkuje się ironią. Sam siebie komentując, nie stroni od szyderstwa.

Scena jest ogromna. Postindustrialne światła, zabudowa przywodzą na myśl amerykańskie miasto, ale i każdą odhumanizowaną metropolię naszych czasów. W kącie ustawiono podest, na którym zespół Katmandu gra na żywo swój jazz. Spektakl zaczyna się niepostrzeżenie, jakby na wielką scenę Dramatycznego nagle wdarło się życie. Ruch, tumult, przepychanka anonimowych postaci, za chwilę strzały. Coś, może wręcz katastrofa, rodzi się z ciszy, bezruchu, nijakości. Jak w kinie, kiedy wytrawny reżyser nie podpowiada nam bliskiej kulminacji. Potem cykl sekwencji z Izzym (ledwie naszkicowana na razie rola Marcina Dorocińskiego) jawiącym się jako współczesny everyman, spadkobierca kryminału noir. Kanciasty, gruboskórny z trudem przywleką skórę czułego amanta. Jego związek z Celią (Patrycja Soliman) z pozoru wygląda idyllicznie, w istocie jednak wydaje się dotknięty nieusuwalną skazą.

W przedstawieniu symultanicznie splata się kilka tonacji, wątków, historii. Najpierw rzecz o zauroczeniu Izzytego i Celii uwodząca lekkością i humorem, przywracająca teatrowi coś, co nazwałbym romantycznością, ale nawet na chwilę jej nie kompromitująca.

Nie pierwszy raz odkryciem wieczoru jest Patrycja Soliman łącząca w sobie niewinność dziecka z zepsuciem przedwcześnie doświadczonej przez los nimfetki. Znakomicie gra Soliman miłosne zauroczenie i płynnie wchodzi w piekielnie trudną rolę Lulu z filmu według sztuki Wedekinda. Znakomitym pomysłem wywiedzionym przecież z amerykańskiej musicalowej tradycji

było dopisanie spektaklowi choreografii. I śmieszny, i czasem wzruszający taniec każe złapać dystans wobec opowiadanej historii, jest do niej autoironicznym komentarzem.

Próby do niedoszłego filmu stają się esencją spektaklu. Pokazują,, że robiąc teatr, Glińska posiłkuje się kinem. Tu prym wiedzie reżyser Catherine Moore w doskonałej interpretacji Joanny Szczepkowskiej. Bywa władcza, apodyktyczna, by za chwilę stać się kimś w rodzaju Woody'ego Allena w spódnicy. Szczepkowska łączy w tej roli wrażliwość, wiedzę o świecie i teatrze ze złością, że to wszystko tak zostało poukładane. Myślę, że w tak niejednoznaczny portret bohaterki Austera wnosi własne przeczucia i gorycz.

Jeśli zaś wypowiada Szczepkowska garść przemyśleń, pod którymi mogłaby podpisać się i Glińska, koło się zamyka. "Lulu na moście", uwodząc jazzowym rytmem i lekkością, staje się opowieścią o zwątpieniu. O tym, że spełnienie odnaleźć można tylko na obrzeżach. Gorzką i fascynującą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji