Artykuły

Dzieje żywota i śmierci egocentryzmu

Trzy i pół godziny, dwa antrak­ty. Długie, nawet bardzo dłu­gie przedstawienie. Przedsta­wienie ważne, poważne, znaczą­ce. Trzeba je absolutnie obej­rzeć. W Warszawie od dawna nie grano niczego tak bardzo serio, w takim kształcie artystycznym. "Król Lear" Szekspira wystawiony w Teatrze Dramatycznym, w reżyserii Jerzego Jarockiego, scenografii Ka­zimierza Wiśniaka, na podstawie no­wego i nowoczesnego przekładu Ma­cieja Słomczyńskiego. "Król Lear" z Gustawem Holoub­kiem w roli tytułowej. Nie musi to zawsze oznaczać zbyt wiele, w tym wypadku znaczy bardzo dużo.

Otwarta scena, bez kurtyny. Łukiem, biegnący podest, wybity ciemną ma­terią. Ciemne kotary dokoła. W tle rozjarza się - czasami - horyząt z niebem zsypanym szczodrze gwiaz­dami. Raz tylko zjawia się mebel: królewskie krzesło dla Leara z pier­wszych sekwencji przedstawienia. Siedzi, na nim w purpurowym płasz­czu, płaszczem tym - jego barwą, i wspaniałością - dominujący nad re­sztą przestrzeni i ludzi. Król imponujący, łaskawy, który oto - dla kap­rysu? z potrzeby wypoczynku? tak sobie...? - oddaje władzę córkom i zięciom. Dzieli kraj, dziedzinę wła­dzy i usuwa się w cień sympatycz­nej lekkiej, łatwej i przyjemnej emerytury.

Tak to sobie wyobraża, to mu się marzy.

Egocentryk doskonały, totalny - dy­namiczny władca Lear. Tak gra go Gustaw Holoubek - na początku.

To jest punkt wyjścia do roli, któ­ra musi przecież rozwijać się, ro­snąć.

I rośnie, wyrasta w ciągu tych trzech i pół godzin spektaklu w wielką kreację.

Powiedzą niektórzy: nietypowy Ho­loubek.

Owszem, nietypowy. Cała skala optymalnego komplemen­tu mieści się w tym stwierdzeniu. Bo: rzeczywiście - Lear-Holoubek to kreacja charak­terystyczna w innym niż dotąd stylu, w innej poetyce. Najpierw silny i władczy. Mało tolerancyjny, z przy­krością i źle maskowanym zdziwie­niem przyjmuje odpowiedzi naj­młodszej z córek - Kordelii - cze­mu nie wyznaje Ojcu, ta ulubiona, miłości najgorętszej, czemu nie schlebia, czemu nie układa rytual­nych już niemal panegiryków na cześć ojca, jak dwie starsze siostry? On, Lear, chce oddać władzę córkom, ale też i spodziewa się - jakże ina­czej? - właściwej oceny tego gestu.

Chce, owszem, pędzić odtąd żywot emeryta, ale chce - musi - mieć swoją chwilę triumfu: rekompensatę psychiczną. Starsze córki grzecznie odklepały słowa uznania, podzięki i zapewnień o wiernej wdzięczności, najmłodsza stwierdza sucho - Learowi nawykłemu do pochlebstw brzmi to nad wyraz sucho - że ko­cha ojca na tyle, na ile można ko­chać ojca. Ani o jotę więcej. Więc Lear dziwi się i zaraz potem, po królewsku, gniewa. Jak każe tekst, jak wiadomo - wypędza córkę, do­tąd najmilszą, oddaje ją Francuzo­wi, bez posagu, bez ceremonii. Zbu­rzyła mu jego własną ceremonię uroczystego aktu abdykacjii, musi za to zapłacić.

Burza, noc w lesie i na wzgórzu, przeziębienie, obłęd - seria etapów samopoznania Leara egocentryka. Aż do diagnozy najprostszej, rozpozna­nia elementarnego: człowiek jestem. Tylko tyle.

Na powtórne spotkanie Kordelii, Lear odpędzony, już jest przygotowany psychicznie: wyskromniał. Rozumie już nawet, być może, motywy postę­powania córek. Zaczyna dostrzegać racje ludzkich działań, układy, splą­taną sieć pragnień jednostek, z któ­rych - odkrył - składa się jego byłe państwo. To, którym rządził z wysokości nakrytego purpurą krze­sła, stosując jedną tylko miarę: swo­jego sumienia i rozeznania. A także swoich kaprysów.

Lear w obłędzie to popisowe minu­ty Gustawa Holoubka w tym przed­stawieniu: kruche, lekkie gesty, pa­stelowe wyciszenia, subtelność, niu­anse, ledwie muśnięcia, ledwie kon­tury... Powstaje studium oswoje­nia rzeczywistości przez człowieka pozbawionego nagle ochronnego pancerza. Studium dochodzenia, po­wolnego i nad wyraz dramatyczne­go, do czucia i myślenia. Indywidulanego, prywatnego.

To musi kosztować - Lear traci Kordelię, życie, przedtem wszelkie złudzenia. Ale wiarę w sens życia - odzyskuje. Tuż przed śmiercią, już po wszelkich możliwych tragediach, Zna już warunek immanentnie zwią­zany z tą wiarą: zobaczyć obok sie­bie, poprzez siebie, wbrew sobie i oprócz siebie także i n n y c h. Wystarczy: zobaczyć, nawet nieko­niecznie zaraz: zrozumieć.

Oczy Holoubka, jego krótkie, nieśmiałe gesty - zmieniony, pozba­wiony znanej charakterystyczności i aksamitnych, nosowych głębi głos - ilustrują najpełniej to poznanie. Lear skrachowany, ale już wie­dzący - taka jest ta rola, w jego ujęciu. Tak zapewne ustawił ją też i reżyser, bo całe przedstawienie jest tej idei precyzyjnie i pięknie podpo­rządkowane.

Jerzy Jarocki znowu pokazał mae­strię logicznego ładu, harmonię puent i komponentów, inteligentny tok znaczeń, sensów i podtekstów. To przedstawienie nie olśniewa fa­jerwerkami atrakcyjności, zmiennościami rytmu, tempem: spokojne, rozważne, niezmiennie poważne i niekokietliwe, nie "zaleca się" (tak się ostatnio pisze i aż nadto często!) widzom żadnym kolorowym pomy­słem, żadnym ekstraopakowaniem. Treść wypełnia je po brzegi. Kon­flikty władzy, konflikty pokoleń, konflikty społecznego i aspołecznego, jednostkowego odbioru zjawisk ży­cia, dialektyka kłamstwa i prawdy, konformizmu i odwagi - wszystko tu jest. Łącznie z ideą odkupienia i odrodzenia poprzez, cierpienie, które równa się poznaniu. Łącznie z zawi­łościami lojalności (Kent - b. dob­ry Zbigniew Zapasiewicz), izolacji polubionej z konieczności (Edgar - Marek Walczewski) i eksplozją kom­pleksów (Edmund G., syn Gloucestera - interesująca propozycja Ja­na Tomaszewskiego.) Ale w tym przedstawieniu - choć ważny, Edmund intrygant i patolo­giczny mściciel niełaskawości losu (jest bękartem i zazdrości bratu z prawego łoża, zazdrości zresztą wszystkiego i wszystkim) nie jest bohaterem numer dwa, nie niesie najważniejszego, chociaż to on, oczy­wiście, zaplątuje intrygi. Bohaterem numer dwa jest Błazen Piotra Fronczewskiego, porte paro­le Leara, jego rozsądek, gorycz, wy­ostrzona inteligencja i... stłamszone nadzieje, dawno ukryte kompleksy. Błazen, jak każdy mądry błazen, pra­wi władzy impertynencje konieczne i ostrzegawcze. Uchyla rąbek życia, przebija skorupę ślepego egocentry­zmu. Nie zawsze bywa to łatwe. Ale też on pozostanie z władzą do koń­ca, on i Kent - lojalny i dla tej lojalności gotów wyznawać zasadę: cel uświęca środki. Fronczewski pro­wadzi swego Błazna na pograniczu przeszarżowania, przesady, kabotynizmu: nigdy granica ta nie zostaje przekroczona. Smutno-witalny, bar­dzo witalny i bardzo smutny to bła­zen: podśpiewuje (pięknie), skacze, trafnie ubrany w groteskowy ko­stium (kostiumy w ogóle - udane, jak i cała otwarta, uniwersalizująca rzecz całą aż do rangi moralitetu scenografia) jest na ciemnej scenie żywiołem inteligencji i znakiem, symbolem wolności. Tę wolność - swobodę i niezależność umysłu i du­cha - nieustannie podsuwa Learowi jako jedyną alternatywę osiągal­nego szczęścia.

Bardzo gorzkie, bardzo mądre przedstawienie. Konsekwentnie selektywne w wyborze tych akcentów i myśli sztuki, na których rezyserowi zdawało się zależeć najwięcej. I je­szcze jedno: przekład Macieja Słomczyńskiego - na pewno przyszły przedmiot sporów: czy wolno na ty­le aż w przekładzie sobie pozwalać, czy ładnie to rozbijać stereotypy przy­zwyczajeń (stare przekłady przecież brzmią inaczej i te już oswoiliśmy sobie w świadomości), czy nie za do­sadnie, za dowolnie wobec samej konstrukcji dramatu itp. - ten przekład warunkuje bez reszty war­szawski spektakl.

W takim samym stopniu co reżyse­ria i scenografia, co aktorstwo więk­szości wykonawców.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji