Artykuły

Stacyjki Nikifora

"Ostatnia godzina" w reż. Jerzego Zonia w Teatrze KTO w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Na kolejowej stacji, której imię nie ma znaczenia, Bóg dał Lwu Tołstojowi pustą ławkę w martwej poczekalni i ostatnią godzinę życia. Najgorsze, a może najlitościwsze - jak ważyć to nam, co od urodzenia modlimy się o brak takiej pewności? - Bóg dał mu też spokój wiedzy, że to godzina ostatnia. Ni mniej, ni więcej.

Żadnych pocieszeń. Że jeszcze z grubsza godzina. Że gdzieś, człowieku, między dziś a jutro, majem a listopadem, jesienią i wiosną, tym i przyszłym rokiem. Żadnych pocieszeń niepewności. Nie. Godzina jak kamyk. Nie skamlał. W sumie dostał na koniec to, co miał zawsze. Trochę czasu i ogrom swych nieogarnionych zdań. Mówił więc. Słuchał zegara dworcowego? Pewnie tak. W opowieść zmieniał swoje przeszłe dni. Było tak naprawdę? Dość, że tak jest w monodramie "Ostania godzina", który na podstawie "Spowiedzi" Lwa Tołstoja, jego "Listów" i "Dzienników" oraz własnych songów Marian Janusz Kawałko ułożył, a Piotr "Kuba" Kubowicz w Teatrze KTO wykonał.

Na trupiej stacyjce sceny przy ul. Gzymsików, stacyjce, której realność nie ma znaczenia, bo ma znaczenie realność iluzji teatralnej, na stacyjce, co jest jak samotność malowanych dworców Nikifora, bądź jak pustka olejnych miast de Chirico, gdzie tylko cień, który nie nadążył za człowiekiem przechodzącym tędy w zeszły czwartek, jest śladem życia - na maliźnie tej Kubowicz-Tołstoj, Tołstoj-Kubowicz, obojętne, opowiada sobie niegdysiejsze dni. Nad głową dworcowy zegar, doskonale obojętny, odmierza ostatnie koło. Sześćdziesiąt skoków dużej wskazówki między 19.00 a 20.00. Czas umierania Tołstoja na trupim dworcu Asztapowo jest czasem iluzji przy ul. Gzymsików. Na godzinę znika ducka wiorst i lat dzielących jedno od drugiego.

Gada Kubowicz. W słowa zmienia przeszłość - już martwe czasy, już martwe gesty, już martwe dni i noce, już martwe przeczucia ongiś niewysłowione. A wszystko to dziś, teraz, pod ostatnim cyferblatem - w strzępach jest. Jakieś łupiny dzieciństwa. Ogryzki młodości kolebiącej się na nitce między babilońską rozpustą a zbrodnią. Drzazgi całe życie trwającego wahania między Ewangelią a cerkiewnym wcieleniem Ewangelii. Kulawe nawroty do tajemnicy Boga, której nie dało się rozjaśnić. Jakiś cień spotkania z czyimś cieniem w cieniu przedziału pociągu jadącego kiedyś skądś dokądś, a dziś - przez wnętrze stygnącej głowy. Ledwo w pamięci majaczące ślady ulic, ślady babek położnych, nianiek, ekonomek i nigdy nie zawodzących córeczek Koryntu. Niknące tropy Jasnej Polany latem. Kruszejący profil ciotki Tatiany Aleksandrowny Jergolskiej. I szara plama jej trumny niesionej skroś wsi pełnej twarzy białych, niemo żegnających trupa przy drodze marnej... W sumie - po co to całe gadanie?

Na pustej ławce poczekalni stacji bez znaczenia - po co opowiadać, wyszeptywać sobie czas przeszły dokonany? Po co teraz, pod nieubłaganym zegarem, pod dużą wskazówką metodycznie żrącą finalne koło - błądzić po niegdysiejszych gestach, minach, usiłowaniach, fiaskach i wiktoriach? Po co recytować stare frazy Sokratesa, Schopenhauera i Salomona, zdania, które próbują oswoić śmierć - skoro ukojenie nie przychodzi? Po co po latach wracać do myśli swej: "Mędrzec całe życie szuka śmierci, a więc dlatego jej się nie lęka" - skoro lęk nie mija? Po co?

W mówieniu Kubowicza często bywa tak, jakby któraś finalna samogłoska nie chciała się skończyć. Trwa uparcie, przedłuża się - aż zaczyna być ciałem nuty. Spowiedź snuta sobie - przechodzi w song. Michał Półtorak na skrzypcach i innych ruskich bałałajkach, Andrzej Nowak na klawiszach i Adam Mika na gitarze - grają skryci w kątach poczekalni. Kubowicz - śpiewa. Dawno nie słyszałem rzeczy tak gęstych, jak wersy Kawałki, i dawno nie gubiłem się w intonacjach tak intymnych, jak muzyka, którą do słów Kawałki Kubowicz napisał. Właśnie tu, w dziesięciu śpiewanych kodach godzinnej spowiedzi, tkwi odpowiedź na pytanie: po co to wszystko? Otóż - po nic.

Przedśmiertne opowiadanie sobie swego życia - niczego nie wyjaśni, niczego nie ocali, nie da spokoju. Monodram Kubowicza jest godziną bezradności słów. Poeta mawia: "Co nie nazwane, zmierza do nieistnienia". Lecz na trupiej ławce martwej poczekalni co komu po takich wiecznościach? Poeta mawia też: "Kto mówi o zwycięstwach? Wytrwać, oto wszystko!". Choćby w bezradnym dźwięku, słowie, ciszy.

W spokojnej zgodzie na bezradność tkwi coś czystego. I tak smakuje "Ostatnia godzina". Nie śmiem włazić w życie Kubowicza, nie śmiem dłubać w jego niegdysiejszych wiedeńskich smołach, w jego samotności na tamtych trupich stacyjkach Nikifora, ale teraz, po premierze w KTO, mam pewność: on dobrze wie, co znaczy usłyszeć swój głos, gdy słuch już odchodzi. To też jest smak "Ostatniej godziny".

O Lwie Tołstoju wiemy wszystko, prawie wszystko. Jego księgi nieogarnione, życie, myśli - są już prześwietlone. Czy powtarzanie tego w teatrze nie byłoby żałością teatru? Byłoby. O Tołstoju wiemy wszystko, nie znamy tylko jego brzmienia pod dużą wskazówką, co nad głową autora "Śmierci Iwana Iljicza" kręciła trupi piruet. Jedną z możliwości jest intonacja Kubowicza. Tak oto nie ma szans na żałość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji