Artykuły

Rzeźnia i sztuka

Początek jest liryczny: na pu­stawej scenie muzykująca para: Skrzypek w zielonym ubraniu - Holoubek i Flecist­ka w fiolecie - Traczykówna grają duet. Długo. Najpierw tro­chę za długo jak na ekspozycję, potem już chcemy, żeby nic wię­cej się nie działo, tylko żeby tak grali. I wtedy Skrzypek zaczyna mówić. Mówi o swojej miłości do Flecistki ładnie i naiwnie. Wi­dzimy, że to nie żadne kpiny, lecz prawdziwa scena miłosna z wszystkimi niuansami, ograna długo i dokładnie słowem oraz muzyką.

"Rzeźnia" jest w ogóle sztuką długą i dokładną. To znaczy, wszystko w niej zostało nie tylko domyślane, ale także pokazane i dogadane wprost. Mrożek pisał ją dla radia, "na boku" i świa­domie zrezygnował z ekonomii słowa i sytuacji. Nie jest tak oszczędnie doskonały jak gdzie indziej, za to bardziej wspania­łomyślny: prowadzi za rękę i po­kazuje palcem. Jarocki skrócił tekst "Rzeźni" co najmniej o poło­wę, ale zachował - czy raczej przełożył na teatr - jej dokład­ność i niejaką poglądowość. Mu­zyka Radwana i scenografia Wiśniaka też są poglądowe, przery­sowane. Lekki surrealizm w "Rzeźni" wydaje się bardzo na miejscu. Tyle go ile trzeba, żeby było za prawdziwie a bez kary­katury.

Mrożek kojarzy się raczej z dyskrecją i dystansem niż z prze­rysowaniem. Ale ci, którzy ocze­kują Mrożka takiego, jakiego lu­bią - inteligencji, cienkości, cierpkości i nieprzemakalnej iro­nii - są narażeni na rozczaro­wanie. W "Rzeźni" dużo mniej tych rzeczy, więcej słów i dosłowności. Czy to znaczy, że pisarz stracił nagle biegłość we władaniu sce­ną i językiem? Nie, tylko że nie chce władać. Interesuje go co in­nego.

Od grudnia 1974 ukazują się w "Dialogu" "Małe listy Mrożka"; dwa z nich przedrukowano w programie. Zacytujmy, co go in­teresuje: "Pisanie ma jeszcze sens jako świadectwo oraz jako przekazywanie mądrości. Jedne­mu człowiekowi przez drugiego człowieka (...) Coś jak: byłem tam i tam. Doświadczyłem, sam, osobiście. Tam dobrze, bo... tam źle, bo...". Jest to zadanie trud­ne, szczególnie u nas, gdzie nie ma wzorów pisanej mądrości ta­kich jak Montaigne czy Chamfort. W "Małych listach" Mrożek znalazł sposób. A w teatrze? Czy to w ogóle w teatrze możliwe? Mrożek nie broni "Rzeźni" jako "dzieła sztuki", zna jej wady. Mimo to Jarocki zrobił z niej jedno z tych rzadkich przedsta­wień, które nas poruszają do głębi. Mimo, czy dlatego? Może jest jakiś związek z artystyczną rezygnacją Mrożka a wrażeniem, jakie na nas wywiera?

"Rzeźnia" zaczyna się poetycko od miłości i muzyki a kończy okrutnie na ryku i szlachtowaniu. Co to znaczy? Wiemy: wpływ historii na sztukę. Wiedzieć - wiemy, ale czy dość osobiście i wewnętrznie? Mrożek opowiada rzeczy poniekąd dość znane, lecz subiektywnie a nawet emocjo­nalnie i to zupełnie co innego: "byłem tam i tam. Tam źle, bo...". Wierzymy mu, bo widać, że był "tam" gdzie się sztukę robi a te­raz się dzieli doświadczeniem. Łatwe to nie jest, zwłaszcza w dramacie. Jak pokazać "po ludz­ku" drogę od konwencjonalnego humanizmu, od mieszczańskiej akademickości do happeningów? "Rzeźnia" to uczuciowa, moralna, intelektualna edukacja artysty. Taka Mrożka "Szkoła uczuć". Po­stać Skrzypka nadaje ludzki cha­rakter wszystkim logicznym pro­cesom, izmom i awangardom, które tu rozpoznajemy. Ludzki oraz "ponury i desperacki" jak autor pisze. Bo Skrzypek nie jest ideą, która może wyciągnąć z sie­bie ostateczne konsekwencje ani poglądem, który powinien być jasny i bezkompromisowy, a za­chowuje się tak, jakby nimi był. I cierpi. Bardzo to śmieszne. Także straszne i smutne, jak u Mrożka. Tylko że tym razem na mniejszy dystans.

Skrzypek kocha, widzieliśmy w pierwszej scenie. W drugiej widzimy, że się boi matki jak dziecko, czyli że nim jest. Ale Matka - Łuczycka jest dorosła i wie: zjawiła się kobieta, co grozi, że syn dojrzeje, że nie bę­dzie już należał - zależał tylko od niej i do niej. Teraz się od­bywa piękny, trochę Gombrowiczowski pojedynek obu pań: Traczykówna gra Flecistkę, która gra kochankę, przedstawia wła­dzę kobiecą, erotyczną. Ale Mat­ka jest lepsza, nic nie gra: jest matką, która ma niewzruszone prawo do syna, swego dziecka. Dzieckiem działa, rozpustę igno­ruje, wykazuje matczyną troskli­wość, każe pokazać rączki, uszka, szyjkę, upupia i ubezwłasnowol­nia. Czy to jakaś patologiczna matka? Nie, bo nie jesteśmy na terenie dramatu psychologiczne­go. Matka chce powstrzymać pro­ces dojrzewania, bo wie, jakie to niebezpieczne i jak się źle koń­czy. Jest nie tylko Freudem pod­szyta. A Łuczycka wypłoszywszy Flecistkę bierze flet i choć nie umie, gra na nim z najwyższą biegłością. To pomysł Jarockiego, bo Mrożek chciał inaczej. Piękny pomysł. Łuczyckiej wierzymy, że może wszystko i że miłość, niestety, czyni cuda. Teraz Skrzypek będzie musiał też dokazać cudu, żeby dojrzeć. Została mu tylko sztuka, ale żeby uciec matce przez sztukę, trzeba być geniuszem... I zaraz to widzimy: tył sceny się roz­świetla, za kurtyną z gazy widać Sztukę wcieloną w muzykę jak we śnie lub w baśni: orkiestra symfoniczna, czarne stroje, białe peruki, cudowne instrumenty. Wszystko lśni, gra, śpiewa, wszy­stko dla Skrzypka: "on jest mię­dzy nami...". Gdzie jesteśmy: w starych, muzykujących Niem­czech, czy w Italii, krainie arty­stów? Bo pojawia się ona: primadonna, diwa w wielkiej, ró­żowej krynolinie, słyszymy naj­piękniejsze bel canto. I jeszcze sześć dziewczątek-baletniczek otańcza Skrzypka: nie balet, lecz platońska idea baletu klasyczne­go, po prostu taniec motylków. Nie karykatura, tylko samo pięk­no, które tak się nam w oczach naiwnie wypięknia, że już nie można wytrzymać. Maleńki dy­rygent nie wytrzymuje, szybko przepełza scenę i włazi prima-donnie pod krynolinę. Diwa śpie­wa, orkiestra gra, dziewczątka tańczą, niby wszystko jest, jak było, ale nie jest, bo wiemy, że pod spódnicą - karzełek. Wysoka sztuka zostaje oddolnie, nisko skompromitowana, ale jest w tym i jakieś komicznie przewrot­ne zapłodnienie. Spod tej krynoliny wyjdzie Paganini. We włas­nej osobie.

To także pomysł Jarockiego, bo w tekście słuchowiska Skrzy­pek Paganiniego wywoływał ina­czej. Zabawny, skrótowy pomysł. Sztuka, istotnie, zawsze jakby spod czegoś: to spod religijnych wyobrażeń, to spod kompleksów. Możemy kojarzyć dowolnie. Tu spod nadmiaru niewinności, kla­sycznej pogody i zgody wychodzi Jedyny: romantyczny i diaboliczny artysta, który przerósł jakby sztukę. Paganini! No tak, harmo­nia pękła. Diwa odjeżdża jak marionetka, orkiestra gaśnie, zo­staje Skrzypek z Paganinim. To znaczy Skrzypek, który chce być Paganinim. To znaczy Skrzypek, który zostaje geniuszem. Co mu teraz zdrabniające zabiegi matki! Wielkością wyrósł. Kto inny zaj­mie się jego dalszą edukacją: Dyrektor Filharmonii. Szczepkowski, elegancki, wysoki, pełen najlepszych manier i energii: Maestro, wszystko gotowe, zaraz odbędzie się koncert, oto pański frak.

Ale zanim odbędzie się kon­cert, Dyrektor nam go wytłuma­czy. Matka była czarownicą zdol­ną do wszystkiego, ten jest jesz­cze lepszym czarodziejem. Pod­chlebiając perswaduje publiczno­ści, że wciela kulturalnego du­cha, bo żyje w miastach i że nie ma, Boże broń, nic wspólnego z naturą ani z metafizyką. Świat jest ludzki a na świecie jest bez­piecznie, wygodnie, pięknie, szla­chetnie i oby tak dalej. A żeby dalej trwało, wystarczy uszano­wać. Uszanować sztukę, kulturę, cywilizację, kanalizację, ducha, umyć uszka, rączki... Za dokład­ny ten wykład, nawet jak na tekst złej wiary, ale jak go mówi Szczepkowski! Poczuliśmy się niczem w Krakowie, jak na jubi­leuszu Kraszewskiego - tym opisanym przez Dedala w mar­cowej "Twórczości". Chcieliśmy także wołać chórem "cześć cno­cie!" I pewnie tak trzeba było.

Choć wiadomo skądinąd, że ta­kiego koncertu, na jakim miał - czy chciał - grać Skrzypek, już nie ma i pewnie nie będzie. Ko­mu żal, powinien posłuchać prze­mówienia Dyrektora Filharmonii. "Rzeźni" nie trzeba komentować, wystarczy ją streścić i opisać, sama się komentuje.

Koncert drugi, "rzeczywisty" - forma niby ta sama, te same in­strumenty, czarne ubrania, ale muzyka już nie ta. Co zaczyna się grać, ryczą jakieś zwierzęta. Po balkonach i widowni plącze się Zapasiewicz, już nie jako Paganini, lecz osoba trochę ordy­narna i też przeszkadza, psyka­jąc do Skrzypka. Przypomina się "Nosorożec", ale ryczy nie ze sce­ny tylko jakby z zewnątrz. Dy­rektor uspokaja, zapewnia, prze­konuje, zaklina wreszcie, żeby zignorować i skupić się na mu­zyce. Chcielibyśmy, ale nie moż­na, bo ryczy. Szczepkowski jest wielki: odsuwa wspaniałym ge­stem dyrygenta, wskakuje na je­go miejsce, dyryguje sam, już nie celebruje, lecz ratuje, ale wszystko na nic. To z ludzi, wy­jaśnia zwyczajniutko Woźny - Kalinowski drobniutki, starszawy, nijaki. Znaczy - natura. Na co kultura patrzy ze wstętem i przerażeniem w naszą stronę i zbiera się do odejścia. Naj­pierw nieśmiało, wstydliwie, ale Strach przemaga i artyści, tra­tując instrumenty oraz siebie nawzajem uciekają w panice ze sceny. Już ich nie ma. Żadnej kultury i żadnego bezpieczeństwa. Zapasiewicz może nareszcie wyjść z kąta i przynieść wątróbkę, bo nie było płucek. Rzeźnik, obiad, mięso, zakupy, codzienność. Czy­sty naturalizm. Fakt. Z faktami to najgorzej....

Rzeźnik to jedna z tych "za prawdziwych" postaci Mrożka, które się przeplątują z jednej rzeczywistości i sfery w drugą zupełnie "nie na temat" i na które nie ma rady, jak na fakty. Sama ich obecność zmienia ist­niejący układ rzeczy. Taki był Zapasiewicz. A wątróbka była spora, zawinięta w papier. Jeśli się siedziało blisko, dochodził zapaszek. Holoubek wątróbkę odwija, ogląda, dotyka, jakby pierwszy raz ją widział. Ma ręce upaprane krwią, ale nie za bar­dzo, tak raczej kuchennie. Teraz wszystko zacznie się od począt­ku, ale od kuchni. Skrzypek ro­zumuje logicznie: skoro fasada kulturalna się zawaliła, widać była nieprawdziwa, za sztuczna i trzeba od drugiej strony, od kulis, kuchni, natury, krwi i cia­ła. Czy koniecznie? Czy rzeźnik na przykład mógłby zabijać słu­chając koncertu Czajkowskiego na skrzypce? Owszem, mógłby. Jedno sobie, drugie sobie, tu obiad, tam szlachtuz, gdzie in­dziej muzyka. Tak może rozu­mować rzeźnik, ale nie artysta, który wie, że sztuka - wszyst­kim. Skoro tak, to koniec ze sztuką. I tylko się nie roztkliwiać! Znamy takie izmy, były już po pierwszej wojnie. Ale można iść dalej.

Do Skrzypka i Rzeźnika do­chodzi ten trzeci, zaczyna się klasyczna "Mrożkowska" scena: artysta, menager i "samo życie". Szlachetny fanatyk, praktyczny człowiek kompromisu i realna siła wykonawcza. Jak w finale "Tanga", w "Zabawie", "Na pełnym morzu" myśl dialektycznie postę­puje naprzód wyciągając z siebie bystre konsekwencje. Prawdą samo życie? A życie to śmierć? Synteza: na miejsce sztuki po­każemy prawdę czyli śmierć. Ryk zagłusza? Grajcie głośniej, radzi Rzeźnik. Owszem, głośniej, ale nie grajmy, grajmy, że nie gra­my, sami zaryczmy straszliwiej.

Coś z tego było, owszem, w hap­peningach (i nie tylko w nich). Prawdą prawdę przekrzyczeć i wstrząsnąć fizycznie naturą na­turę, skoro słowo; zagłuszone. Bo co robić? Grać dalej Czajkowskiego? Precz z muzyką! Skrzy­pek wbija nóż w bęben, Dyrek­tor kopie fortepian, w trójkę ła­mią skrzypce, demolują, niszczą. Gdzie się kończy rozpacz a za­czyna satysfakcja? Tajemnica sztuki. Organy się rozpadają sa­me. To już koniec. Przerwa.

Po przerwie jakby teatr en rond. Podest na widowni a część widzów siedzi na scenie. Przy­glądamy się sobie nawzajem. Znamy to, zawsze było jakieś nieprzyjemne, ale głupio przyznać, że swoboda nas uwiera nie gorzej niż akademickość i że w ogóle wszystko wyszło na opak. Oczywiście tu, w Drama­tycznym u Jarockiego, jest "na opak" celowo i żeby obrzydzić. Jarocki obrzydza olśniewająco, zbierając największe blaski z te­go, co obrzydza. Dwie tęgie, po­godne rzeźniczki tworzą natural­ną rzeczowość lepszą niż wszelka sztuka a Szczepkowski w czar­nych, ceratowych spodniach, ro­zebrany do pasa zagania opor­nych: do naga, proszę państwa, do natury i szczerości! Och, Calcutta! Na podeście klatka z pa­sami do wiązania, obok stelaż z nożami i szpikulcami. Żaden horror, sama solidność. Obecność Zapasiewicza nas upewnia, że ubój będzie prawidłowy i wszystkie gardła zostaną po­derżnięte najlepiej jak można. Już - już ma się zacząć, ale przedtem interwencja ko­biet - Matki i Flecistki, któ­re działają tym razem zgod­nie, bo w interesie życia i próbują coś ratować w ostat­niej chwili. Prawdy szukasz, pyta jedna i druga. Tej osta­tecznej z krwi i ciała? I w tym celu postanowiłeś zostać mordercą? To ma być ta mę­ska dojrzałość? Czy ty się aby nie mylisz i nie zapę­dzasz? Tak, zapędza się Skrzy­pek, nie mam innego wyjścia, jak nie mogę rodzić, to mu­szę zabijać. Dość mam tych intelektualnych i artystycz­nych pośrednictw. Co to za gadanie i gdzie jesteśmy? Ano, tak wyglądają prawdy osta­teczne na samych koniusz­kach, a jesteśmy w sferze klasyków nowoczesności. Prze­sada? "Śmierć po południu" to nie była nowa konwencja. In­ny znów wielki artysta, Bergman kręci film w klinice po­łożniczej, "U progu życia" szu­kając prawdy. Tylko że artysta wciąż pośredniczy. Po co? Tak pojęta sztuka likwiduje się sama. To znaczy uczucio­wo i teoretycznie. Jak się lubi romantyczne skojarzenia można rzec, że się zabija paro­krotnie niczem Gustaw w "Dziadach", albo "zmienia stare imię".

Co właściwie Mrożek o tym sądzi? Czy potępił w "Rzeźni" starsze i nowsze izmy? Jeśli, to tylko ich zesztywniałe kon­sekwencje. Przecież jeżeli sam nie bardzo wierzy w sztukę i zamiast niej szuka mądrości to dlatego, że przeszedł tę edukację. Oczywiście druga część "Rzeźni" jest "za dobra" teatralnie, o ile można tak powiedzieć. Działa fizycznie i totalnie, czyli tak, jak Mrożek "nie chce" ale w tym kierun­ku, co Mrożek napisał. Czeka­my, że się zacznie naprawdę, że na scenę wciągną jakąś świnię czy wołu i zarżną na naszych oczach, a może to nie będzie zwierzę? Personel "Rzeźni" - bo trudno ich na­zwać tu aktorami - wydaje się zdolny do wszystkiego, na serio. Na koniec wysypują nam stertę noży z propozycja­mi: "zabijanie to sztuka dla mas" (czy Mrożek aby nie przesadza? Ale to mówi Dy­rektor, który jest cały czas porte parole złej wiary). Zaś "Rzeźnia" inaczej się kończy. Skrzypek wbija sobie nóż w serce nie z sadyzmu, lecz z lo­giki i rozpaczy. Może w tym miejscu to nie powinien być Holoubek, tylko ktoś o mniej silnej osobowości, bardziej li­ryczny? Mrożek pokazuje ile w tym, co tak często wydaje się dziwnością, wygłupem, zabawą okrutną i niebezpieczną, nikomu niepotrzebną - ile w tym powagi, serio, desperacji. A na desperacji, nie tylko artystycznej, Mrożek się zna. Co do Jarockiego to zrobił jedno ze swych piękniejszych przedstawień. Tylko trzeba trochę uważać, oglądając, że­by nam nie wyszło, że wszyst­kiemu złemu winna sztuka nowoczesna. Taka mocna to ona jednak nie jest.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji