Kto pierwszy wstanie?
Znakomite przedstawienie "Na czworakach" Tadeusza Różewicza w reżyserii Jerzego Jarockiego otworzyło mi na powrót oczy na temat, który - także w licznych już wersjach Różewiczowskich - sprzykrzył mi się, zbladł, który wydawał mi się w gruncie rzeczy drugorzędny, marginalny, incydentalny: temat pisarza w świecie współczesnym. Jarocki nadał tekstowi Różewicza taką siłę i wyrazistość, taką mu nadał wagę, tak mnie nim zajął, żem sobie zadał pytanie, czy nie jest to przypadkiem w tym momencie kulturalnym jedyny temat autentyczny, to znaczy jedyny, który wychodzi poza literaturę, jedyny, który nie jest przedmiotem zimnej obróbki literackiej, ale twórcę i czytelnika rzeczywiście angażuje, i rzeczywiście obydwu zawstydza.
Straszny pokój - ni to pracownia, ni cela szpitala wariatów - pełen widomych śladów szaleństwa i przedmiotów wytworzonych przez manie, ni to sala tortur, w której wszystko co jest, przeznaczone jest do sprawiania udręk - łóżko złych snów, biurko jałowych posiedzeń i nie zapisanych kartek, biblioteka nie czytanych książek, archiwum niesprawiedliwości, niezrozumienia i niewczesnych pochwał, tu i tam rekwizyty przedwczesnej nie zasłużonej, wymuszonej sławy, tu i tam zarysy normalnego niby, a przecież nienormalnego, bo na chwiejnej, sztucznej podstawie wzniesionego życia. Ten pokój jest jednocześnie muzeum poświęconym pamięci pisarza, a on sam na wpół zezwierzęcona kreatura, jest na przemian przedmiotem udręk ze strony otoczenia rozdrażnionego jego uciążliwym istnieniem, lub pośmiertnego, za życia pośmiertnego kultu. W tym pokoju odwiedzanym na przemian przez natrętów (żona, kolega, urzędnicy) poniżających go lub wywyższających na przemian, to znów przez ciekawe jego życia i czczące go wycieczki, pisarz, poeta bytuje na przecięciu dwóch rzeczywistości: nikczemnej i chwalebnej, z siebie wyobcowany, świadomy tylko manipulacji, jakim poddają go "inni", świadomy tresury, której jest przedmiotem i tego, że poza efektami owej tresury nie ma już w nic, nic. Świadomy tego, że nie ma społeczeństwu do oddania nic ponadto, co ono w niego włożyło.
Na pozór nieprzyzwoite wydaje się uczynienie głównym tematem literatury jej własnego bytowania. Temat poety jako swoistego istnienia obrósł w romantyczne i modernistyczne mitologie. Dość byłoby tego badania literackiego o literaturze i literaturach; literatura jest dla świata, nie dla siebie, niech mówi co wie, czuje, widzi, a nie o tym, jak powstaje. Rozumiem, że można w końcu tak odnieść się do tego tematu, który - powtarzam - mnie także wydawał się marginalny, incydentalny, prowizoryczny, roboczy jak gdyby, dopóki - bardziej może dzięki Jarockiemu, niż dzięki Różewiczowi - nie pojąłem, że wyłożony w całej swojej grozie, we wszystkich swoich znaczeniach może on stać się krytyką kultury, krytyką społeczeństwa i jego najbardziej bolesną prowokacją.
Poeta kreuje sam siebie, tak: wysiłek jego jest zawsze samotny, zawsze indywidualny. Natomiast za rezultat owej kreacji odpowiada społeczeństwo. Poeta kreuje siebie wedle prastarych, mało co zmieniających się wzorów. To zawsze jest bunt przeciw życiu zbiorowemu i próba wyniesienia się ponad nie, i zawsze próba paktu z nim. Życie poety jest aktem w treści swej niezmiennym. Kultura zbiorowa wyznacza natomiast pułap, na jakim akt ów się rozegra i pisze scenariusz dla samej rozgrywki. Poeta jest instytucją prastarą, archaiczną, społeczeństwo natomiast decyduje o tym, czy zjawi się on w patetycznej czy groteskowej, klasycznej czy pokracznej postaci.
Różewicz pojął współczesną pokraczność poetyckiego objawienia. Pojął mianowicie, że społeczeństwo współczesne potrzebuje kultu poetów jak nigdy może dawniej (w każdym razie nigdy dawniej kult ten nie przybierał form masowych i zorganizowanych), lecz od nich samych, od poetów, nie potrzebuje i nie żąda nic. Czcić będzie i milczących, czcić będzie ze szczególnym oddaniem po śmierci, a za życia tak jakby już umarli. Czcić ich będzie nie za to co napisali, lecz za sposób bycia - za ich osobliwe istnienie. Urzędnicy, którzy w sztuce Różewicza przychodzą poetę dekorować wysokim odznaczeniem, zastają go na czworakach; padają tedy bez wielkiego zdziwienia na cztery łapy i w tej pozycji wyśpiewują swoje pochwały. Milicjanci, dziatwa szkolna i karawaniarze przybywający z wycieczkami do "samotni poety" z chłodnym szacunkiem oglądają materialne pozostałości po nim - łóżko, papierzyska, talerz z niedojedzoną zupą - nie zwracając najmniejszej uwagi na jego chimery, które obok nich przechodzą.
Co dalej, co zrobić? W takim okłamywaniu się wzajemnym żyć dalej nie można. Cierpi na tym substancja literatury i ubożeje nie zasilana prawdziwym przeżyciem litgrackim substancja duchowa społeczeństwa. Gdyby mnie jaki młody poeta zapytał o radę, co ma zrobić, odpowiedziałbym chyba: nie stań się nigdy poetą zawodowym, bądź nauczycielem, agronomem, archeologiem, marynarzem, pracuj, podróżuj, żyj, szukaj przyjaźni, miłości, przygody, ukrywaj przed wszystkimi swoje wiersze, drukuj je pod pseudonimem, nie odbywaj "spotkań autorskich", nie podpisuj na kiermaszach, nie mierz nagród i stypendiów, stroń od redakcji, wydawnictw i związków twórczych, nie licz na literaturę tak jak się kiedyś liczyło na małżeństwo z posażną panną. Nazwiska może nie zyskasz, ale ocalisz swoje ludzkie istnienie, a w nim odnajdziesz może poezję.
Mówiłbym to zresztą bez przekonania, widząc niewiarę w oczach młodego, i wiedząc, że póki istnieje literatura pojmowana społecznie jako przywilej, trudno kogokolwiek namawiać, aby o jego pozyskanie nie walczył.
Chodźmy więc dalej na czworakach. Kto się pierwszy podniesie?