Spór o Różewicza i Jarockiego
To zdarzyło się po raz pierwszy. Po raz pierwszy wyrażono wątpliwości, czy Jerzy Jarocki właściwie wystawił Różewicza. Stało się to z okazji prapremiery tragikomedii "Na czworakach" w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Dotychczas Różewiczowskie realizacje Jarockiego przyjmowano z niekłamanym i w pełni usprawiedliwionym entuzjazmem. Tak było z "Wyszedł z domu", "Moją córeczką", "Starą kobietą". Mówiono o absolutnym słuchu Jarockiego na utwory Różewicza, już niemal odruchowo łączono nazwiska obu twórców. W programie przedstawienia "Na czworakach" napisał Jan Kłossowicz: "(Różewicz) Wierzy, że sztuka teatralna wcale nie musi być materiałem, "scenariuszem", pomysłem, żeby stać się godna współczesnej sceny. Może być od początku do końca pomyślana i opisana, a inscenizator może adekwatnie zrealizować w teatrze jego myśli. Utwierdza Różewicza w tym przekonaniu prawdopodobnie także i to, że znalazł on nie jakiegoś przypadkowego reżysera, ale swojego inscenizatora. Nie doczekał się powstania swojego teatru, ale spotkał w teatrze kogoś, kto potrafi wystawiać jego sztuki, a nie własne pomysły..." - Ten ktoś (nie nazwany zresztą przez Kłossowicza po imieniu i nazwisku) to oczywiście Jerzy Jarocki. W zestawieniu z przedstawieniem "Na czworakach" dla niektórych widzów i niektórych krytyków zacytowane zdania mogą zabrzmieć niemal humorystycznie. Usprawiedliwieniem dla ich autora może być fakt, że pisał je przed premierą, nie przeczuwając, jaki spektakl zobaczy. Zresztą prawda w ogóle wygląda chyba inaczej. Znakomity reżyser Jerzy Jarocki w dotychczasowych swoich inscenizacjach utworów Różewicza za każdym razem kongenialnie podbudowywał je własnym zmysłem kreacyjnym, wiele zmieniał, współtworzył ich dramaturgię. Działo się to jednak w cudownej harmonii z zamysłami i poetyką tych utworów. Przecież na przykład "Moją córeczkę" Jarocki sam skonstruował jako sztukę (autor napisał ją w formie szkicu scenariusza filmowego) i zrobił to tak, że trudno było uwierzyć, iż nie dokonał tego Różewicz.
Cóż stało się przy "Na czworakach"? Czy reżyser pracował tu inną metodą, niż przy poprzednich inscenizacjach Różewicza? Nie, wydaje się, że pracował podobnie, i tu właśnie może tkwić zarodek błędu, źródło pytań i wątpliwości, jakie inscenizacja ta może nasuwać. Napisał w swojej recenzji z "Na czworakach" w Kulturze Witold Filler: "(Różewicz) Wreszcie po wielu poszukiwaniach wykształcił swój własny gatunek realizmu. I nie można go zobaczyć na scenie, bo inscenizator jego nowym tekstem gra jego dawne poszukiwania: ustawia "Na czworakach" tak, jak gdyby była to "Stara kobieta, co wysiaduje". Dodałbym do tego, że Jarocki nowym tekstem Różewicza gra swoje własne poszukiwania. Idą one tym razem tak daleko, że reżyserowi wymyka się gdzieś sam Różewicz i to, co chciał w tej sztuce powiedzieć. Spór zaczyna się więc od sprawy samej interpretacji intencji autorskich.
Tymczasem "Na czworakach" wydaje się rzeczywiście zjawiskiem w twórczości Różewicza nowym. Wbrew dotychczasowej jego praktyce pisarskiej, określanej mianem "dramaturgii otwartej", ta sztuka wydaje się "zamknięta", skomponowana ściśle i precyzyjnie. W kwietniowym numerze "Odry" opisał autor przemiany jakie przechodziła, sposób w jaki powstała. Był to proces długi i mozolny, w wyniku którego ostateczny kształt "Na czworakach" zarysował się w formie głęboko przemyślanej i drobiazgowo wypracowanej. Pisarz zakończył te uwagi z odrobiną ironii: "Teraz tekst biorą do ręki ludzie teatru, reżyserzy, aktorzy, scenografowie, kompozytorzy i ostateczny kształt znów zamienia się w propozycję, scenariusz, partyturę. Nie takie to wszystko proste, jak się zdaje niektórym krytykom czy teoretykom współczesnego teatru, którzy gawędzą o scenariuszu teatralnym jako poronionej sztuce."
Niektórzy chcą, jak mi się wydaje, doszukać się w "Na czworakach" czegoś więcej, niż ta tragikomedia rzeczywiście zawiera. Owo "więcej" zamienia się im po prostu w "co innego". Ale to "co innego" jest mgliste, mętne, nieokreślone. W przeciwieństwie do dokładnie określonej wizji autorskiej. W tym właśnie kierunku zdaje się zmierzać także i Jarocki. Chce dać coś więcej i nie daje w rezultacie niczego. W każdym razie niczego, co dałoby się jasno zrozumieć i zdefiniować. Dlatego jego przedstawienie, urzekające formą i precyzją wykonania, staje się w tak wielu miejscach puste lub zgoła niezrozumiałe. Określił to lapidarnie i surowo (z surowością, która Kłossowiczowi wydała się nietaktem lub nawet obrazoburstwem) Witold Filler: "Sztuka Różewicza jest o czymś, przedstawienie Jarockiego jest o niczym."
"Na czworakach" to szyderczy i tragikomiczny obraz starego pisarza zmumifikowanego za życia. Obraz okrutny. Istotą tej sztuki wydaje mi się zderzenie wyobrażeń, jakie ma świat zewnętrzny o jego postaci, z tym, czym jest on aktualnie naprawdę. W krótkich "Trzech profilach poety" przedstawił kiedyś Róże-wicz profil Poety Wypchanego, który "otwiera swe olbrzymie skrzydła i zaczyna krążyć po literackich przestworzach. Wzbija się coraz wyżej i wyżej. Cóż może być śmieszniejszego jak lot wypchanego orła. Z jego wnętrza sypią się trociny." To przecież profil Laurentego, bohatera "Na czworakach". I ów obraz jego lotu to przecież ten sam ironiczny obraz "wparnasowzięcia" Laurentego w "Na czworakach".
Poeta Wypchany, stary, śmieszny, zdziecinniały, przeżywający swoje erotyczne obsesje i bawiący się elektryczną kolejką dla dzieci. Taki jest Laurenty u Różewicza. Nie szczędzi mu autor kpiny, choć jest w tym obrazie także powszedni smutek i melancholia. Bo nie jest tu Różewicz na pewno tylko satyrykiem.
W przedstawieniu Jarockiego Laurenty nie bawi się kolejką elektryczną. Owszem, kolejka leży sobie na proscenium, ale bohater raz tylko bierze ją do ręki i właściwie nie wiadomo dokładnie dlaczego. Zbigniew Zapasiewicz w swojej kreacji (bo jest to z pewnością kreacja!) Laurentego najbardziej przekonujący jest wtedy, kiedy nie wykracza poza intencje Różewicza. A więc w scenach z Dziewczyną-Dziennikarką (świetna, godna najwyższego uznania rola Mirosławy Krajewskiej) i Pudlem, w którego doskonale wcielił się Józef Nowak. Mniej przekonuje, kiedy reżyser każe mu przeżywać jakieś tragiczne sprawy związane z jego twórczością, jakieś głębsze refleksje (Bóg raczy wiedzieć jakie) i jakieś bunty. Jednym z większych nieporozumień wydaje mi się właśnie przypisywanie Laurentemu buntu przeciwko owemu zmumifikowaniu go za życia, przeciwko zaszczytom, orderom, przeciwko uczynieniu zeń martwego pomnika. Ta sytuacja zdaje się przecież mu dogadzać. Laurenty Różewicza nie ma świadomości, że jest postacią tragiczną. Taka refleksja może zrodzić się u widzów, nie powinniśmy jednak widzieć jej u postaci scenicznej.
Pod względem formy jest to inscenizacja wspaniała. Wszystkie pomysły sceniczne Jarockiego są wysokiej i jemu tylko właściwej klasy. Wiele z nich, jak choćby owo umuzycznienie, wyśpiewywanie fragmentów tekstu, trafia doskonale w zamysły Różewiczowskie; "Poważnym (i ważnym) problemem tej komedii jest sposób wygłaszania tekstu" - napisał Różewicz. Ale dla wielu innych po prostu nie widać konieczności i uzasadnienia. Z zażenowaniem trzeba przypomnieć truizm, że w sztuce to, co nie jest konieczne, jest niepotrzebne. Tego nadmiaru jest tym razem u Jarockiego dużo - jak nigdy w jego realizacjach. Zastanawiałem się, skąd się to wzięło. Nie sądzę, żeby tak wybitny i dojrzały reżyser chciał nas tu tylko epatować pustą formą. Ta forma nie miała być pusta. Muszę powtórzyć to, co już napisałem: Jarocki chciał wyrazić coś więcej i coś trochę innego, niż dał autor, nie wystarczały mu jego sugestie. Nie znalazł na to dostatecznych przesłanek w tekście Różewicza. Forma zaczęła grać samoistnie, a jej wybujałości nic już nie wyrażały, lub wyrażały rzeczy niezrozumiałe.