Artykuły

Krotochwila na theatrum

"Bobok" w reż. Grigorija Lifanova w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Patryk Czaplicki w Teatrze.

Ciemno wszędzie, głucho wszędzie... Co to będzie? Czyżby "Dziady"? Może "Dziady. Ekshumacja"? To "Bobok", czyli sceniczna adaptacja jednej z "Opowieści niesamowitych" Dostojewskiego. W malarni Teatru Polskiego w Poznaniu przedstawiono najpierw szaroburą, zapuszczoną kanciapę. We wnętrzu tajemniczo, powietrze duszne. Wyziewy z dym-maszyny okadzają meble udrapowane na czarno, a łóżka już zawczasu jakoś przypominają trumny. Podpity pismak Iwan Iwanowicz (Łukasz Chrzuszcz), wybudzony z drzemki, już to poślęczy nad maszyną do pisania, już to wykona kilka ekwilibrystycznych sztuczek, obmyślając slogan reklamowy. Napisał opowiadanie - nie wydrukowali. Napisał felieton - nie przyjęli. Nie gardzi więc ani zamówieniami na anonse kupieckie, ani nawet zleceniami na nekrologi. Fantazja dopisuje mu kolejne słowa, aż w końcu pojawia się wymęczone "wyśmienita herbata z własnych plantacji". A tymczasem rzeczywistość nieznośnie skrzeczy.

Z prawa i z lewa, z kątów i spod podłogi rozlegają się raz po raz niepokojące stuki, szuranie i pomrukiwanie. Kto je wydaje? Bobok. A kto zacz? Taki charczek, plujka taka - jak się za chwilę dowiemy. Byt zza grobu, a jednak doczesny. Niezbyt realny, nazbyt uciążliwy. Głos z zaświatów, echo lęków, chichot metafizyki. Podszepty wyobraźni zamknięte w małym, niewidzialnym stworku, którego należy upolować, zdeptać, a następnie pochować obok jemu podobnych, w doniczce z uwiędłym fikusem. Ów Bobok to pijacka fiksacja i hasło wywoławcze spektaklu - furtka do innego świata, która prowadzi w stronę dylematów egzystencjalnych oraz na... cmentarz.

W drugiej części przedstawienia pokój literata zamienia się w symboliczną nekropolię. Łóżka stają się skrzyniami wiecznego spoczynku, z przewróconego do góry nogami biurka ulatują dymy piekielne, a diaboliczne, czerwone światło podkreśla zmianę nastroju na bardziej upiorny. Wątek pisarczyka schodzi na dalszy plan, dużo ważniejsze stają się teraz opowieści z gatunku "strachy na lachy". Przedstawienie traci rozpęd i żywiołowość, ale ciężar historii niesamowitych jest lekki, wciąż zatem oglądamy efekty obliczone na żwawą, łatwo oswajalną krotochwilę. A oddać się rozrywce tym jest łatwiej, że reżyser podjął dobre decyzje obsadowe.

Pierwsza wersja "Boboka" przygotowanego przez Grigorija Lifanova powstała przed rokiem w łódzkiej szkole teatralnej jako dyplom studentów Wydziału Aktorskiego. Wówczas obsada liczyła kilkanaścioro studentów. Dla potrzeb poznańskiego wznowienia okrojono ją do osób trzech. Z pierwotnego składu zostali Łukasz Chrzuszcz, grający postać niespełnionego literata Iwana Iwanowicza, i Sebastian Cybulski, wcielający się w rolę jego bliźniaczego druha, Siemiona Ardalionowicza. Wtóruje im Filip Bobek jako kolejna replika głównego bohatera - - jego ożywiony portret. Cała trójka świetnie odnalazła się w cmentarnej klaunadzie. Aktorzy dwoją się i troją, zmieniają tonacje, zręcznie lawirują między elementami kreślonej grubą kreską udramatyzowanej humoreski a chwytami rodem jakby z lekkiej, egzystencjalnej farsy. Publiczność w mig chwyta konwencję i łatwo daje się prowadzić przez tę kameralną, mistyczną fantasmagorię. Pytanie brzmi: po co to wszystko? A dokładniej - dlaczego Paweł Szkotak zdecydował się włączyć dyplom studencki do repertuaru swojego teatru?

Najbardziej zrozumiały powód to właśnie aktorstwo. Bo rzeczywiście rzadko można zobaczyć taką woltyżerkę, jaką dostajemy w "Boboku". Problem w tym, że sprawny warsztat, dowodzący w dodatku tylko komediowych uzdolnień aktorów, jest jedyną wartością spektaklu. Dla przedstawienia dyplomowego to żaden zarzut, a wręcz powód do chluby. Co innego jednak przedstawienie wprowadzone do repertuaru na stałe. Wygląda na to, że tajemniczy Bobok osłabił czujność Pawła Szkotaka. Może to ukłon w stronę publiczności spragnionej rozrywki? Nie wiem. Trudno mi zrozumieć niektóre decyzje szefa Teatru Polskiego.

W poprzednich sezonach Paweł Szkotak tworzył spójny obraz teatru umiarkowanie zaangażowanego. Inscenizacje nowej dramaturgii zderzał z autorskim odczytywaniem klasyki. Poddawał pod dyskusję problemy współczesne, skłaniał do rewidowania utartych opinii na temat niewygodnej przeszłości. Sposób zadawania pytań, rzutujący na kształt artystyczny spektakli, wielokroć wzbudzał mój sprzeciw. Ale jeśli zadawałem sobie trud wytoczenia krytycznego działa z recenzenckiej szopki, to dlatego, że pomimo ewidentnych słabości dyskursu nie słabła we mnie wiara w sens zmagań z materią teatru, dokonywanych na tej bardziej odważnej z dwóch poznańskich scen dramatycznych. W ostatnim czasie nie dość, że nie bardzo jest o czym mówić, to i dobrej wiary coraz mniej. Największe zdziwienie wywołuje obniżenie poziomu rozmowy z widzem. Spójrzmy w repertuar.

Na otwarcie sezonu dostaliśmy "Mammę Medeę" Toma Lanoye w reżyserii Moniki Dobrowlańskiej. Podczas spektaklu w widzach narasta ciekawość - czy można upaść jeszcze niżej? Odpowiedź brzmi: można. Każda scena przedstawienia to zbiór pomysłów na to, jak z dobrego dramatu zrobić sieczkę, z aktorów głupców, a z widzów ignorantów, którzy okażą się na tyle tępi, żeby całości pokornie przyklasnąć. "Mamma Medea" wydukana przez Dobrowlańską ma jedną dobrą stronę. Świetnie nadaje się na fetysz dla tych, którzy znajdują perwersyjną przyjemność w obcowaniu z katastrofalnie złym teatrem. Nie wiem, z jakich powodów Paweł Szkotak dopuścił do premiery i, co gorsza, wciąż zaprasza publiczność na ten spektakl. Swoją decyzją wyrządza krzywdę wszystkim, którzy przyłożyli rękę do powstania tego "dzieła", a zwłaszcza młodej reżyserce, która wiele jeszcze musi się nauczyć.

Kilka miesięcy później zaproponowano "Ferdydurke" przygotowaną przez Artura Tyszkiewicza. "Teatr" pisał o tym przedstawieniu. Po nieszczęsnej "Mammie Medei" rzecz wypada lepiej, ale wyżyny to niestety nie są. Dla gimnazjalistów, wielbicieli teatru młodzieżowego, owszem. Dla spragnionych pogłębionej refleksji albo dialogu z ideami Gombrowicza - pudło.

A teraz jeszcze ten "Bobok"... Krotochwila na theatrum. Jeśli miałaby odciążyć repertuar, wybór i realizacja zasługują na pochwałę. Kłopot w tym, że chwilowo nie ma czego odciążać, bo od początku sezonu powodów do śmiechu - tego szyderczego, który wzbudza "Mamma Medea", ale i tego bardziej życzliwego, który powoduje "Ferdydurke" - dostaliśmy wystarczająco dużo. Wróćmy na koniec do Dostojewskiego. "Wszystkiemu się dziwić jest oczywiście głupotą, niczemu się zaś nie dziwić jest znacznie ładniej i nie wiadomo, dlaczego uważa się to za dobry ton. Ale chyba w istocie tak nie jest. Moim zdaniem nie dziwić się niczemu jest znacznie głupiej, niż dziwić się wszystkiemu. No i, poza tym, niczemu się nie dziwić - to prawie to samo, co niczego nie szanować" - powiada Iwan Iwanowicz. Przyjmuję jego słowa za swoje.

Patryk Czaplicki - student wiedzy o teatrze na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji