Różewicz w Teatrze Jarockiego
Autor "Kartoteki" nie lubi współczesnego teatru i wypracowań zawodowych recenzentów. Ceni tylko sceny amatorskie, zwłaszcza studenckie. Otwarcie szydzi z profesjonalistów. Nie chce jednak zrywać zupełnie z teatrem. Uważa się za apostoła nowej sztuki - i ulega marzeniom, które publicznie ogłasza. "Z teatrem wiąże mnie chęć napisania sztuki prawdziwie realistycznej i równocześnie poetyckiej".
Nie wiem, czy pisarz zdaje sobie sprawę, że tylko raz był bliski realizacji marzenia. Właśnie w "Kartotece". I że z każdą sztuką następną oddala się od tej możliwości. A to dlatego, że nie poszukuje, lecz gorączkowo eksperymentuje. O ile "Kartoteka" była naturalną sumą i przedłużeniem jego doświadczeń poetyckich, to wszystkie kolejne teksty skaziła obsesja inności, przekory, polemiki i rozkładu.
Po nieudanych realizacjach teatralnych Różewicz oburza się, że reżyserzy go partaczą, a recenzenci nie rozumieją. Nie może jednak pojąć, że destruktor to zły partner dla teatru. Już sama czynność reżyserowania jest budowaniem określonego ładu znaczeń i form. Nawet wtedy, gdy tworzy się teatr, który odrzuca stare, zużyte konwencje - na rzecz nowego myślenia scenicznego. Różewicz najwyraźniej spóźnia się ze swoim awangardyzmem rozkładania na czynniki.
Teatr zaś współczesny, który bez trudu wchłonął awangardę lat pięćdziesiątych, funkcjonuje rozwiniętą maszynerią sceniczną. Ta zaś wymaga o wiele więcej materiału-surowca niż to proponują eksperymentujący autorzy. Dlatego też obecna - kłopotliwa - sytuacja jest zawiniona przez samych pisarzy. Teatr - mechanizm wydoskonalony - bierze tekst i rozciąga go na swoją miarę. Jak ciasny but u szewca na żelaznym kopycie. Czasem szwy wytrzymują, częściej pękają. Wtedy wymyślamy teatrowi. Nie on jednak ponosi całkowitą odpowiedzialność. Jego rozmiary i zasadę funkcjonowania określa trudny, coraz bardziej komplikujący się świat drugiej połowy XX wieku. Domaga się on od sztukipo prostu należnej mu daniny. Sztuka musi przynajmniej od czasu do czasu wykrzyczeć sporo prawd prostych, może dla artystów banalnych, musi tu i ówdzie dotknąć, tam zganić, gdzie indziej pomóc rozładować konflikt. Nie tylko administratorzy, ale przede wszystkim widzowie chcą przyjrzeć się przeżywanej rzeczywistości na scenie. Przygwoździć ją, na chwilę zatrzymać i delektować się jej piękną lub szkaradną urodą. Ujrzeć bohaterstwo, ale też świństewka, obłudę, frazes. Oglądnąć słabości ludzkich charakterów i ich upadki - by po wyjściu z teatru mieć pewność, że ktoś to wszystko zauważył, publicznie podniósł i napiętnował. Tak następuje oczyszczenie. Wbrew sceptykom powątpiewającym w sens takich publicznych katharsis.
Rozumieją to coraz częściej teatry, rzadziej pisarze. I tu tkwi konflikt, owo naciąganie wąskich, doświadczalnie krojonych garniturków sztuk na objętość zapotrzebowania teatru i publiczności. W tę pułapkę i w ten mechanizm wpadł już nie raz także Różewicz. Coraz ciężej bowiem uprawia poletko eksperymentu tylko na własny użytek i na własną miarę.
Piszę to na marginesie prapremiery "Mojej córeczki" Różewicza w Starym Teatrze. Bo wydaje mi się, że Jerzy Jarocki, adaptator i reżyser opowiadania filmowego Różewicza, znalazł się w sygnalizowanej sytuacji teatralnej. Czy wybrnął z tego? Tak i nie. Odczytał "Córeczkę" jako replikę ,.Kartoteki", którą poszerzył o własny teatr. Dworzec kolejowy posłużył mu za miejsce konfrontacji. Wojciech Krakowski zbudował halową poczekalnię o zadymionych, szklanych sklepieniach. Brudną i obskurną. Odgłosy stacyjne, megafonowe zapowiedzi mieszają się z gwarem pasażerów, których wypluwają centralnie umieszczone drzwi poczekalni. Zapełnia ją co chwila falujący tłum anonimowych ludzi. Spieszą się, piją, kłócą się, potrącają, kupują bilety, rozmawiają o wszystkim i o niczym. Wśród nich pojawia się starszy mężczyzna - pasażer z ciężkim bagażem przeżyć. I rozgrywa je tu właśnie, pośród obcego, obojętnego tłumu, jak każdy z nas. Nie wybieramy przecież do swych obrachunków i natrętnych myśli wieży z kości słoniowej. Mocujemy się ze sobą zawsze i wszędzie.
Bez trudu orientujemy się, że to znajomy z ,,Kartoteki". Nosi imię Henryk, ma pięćdziesiąt lat. Znowu ewokuje przeszłość. Poprzez retrospekcje grzebie we własnej kartotece życia. Bohater Różewicza nie zmienia się. Narastają w nim jedynie doświadczenia tyle ważne, co nikomu niepotrzebne. Rozpychają tylko jego świadomość, ciągle atakowaną obrazami okupacji, męczeństwa i ludzkiego upodlenia. Bo są tylko jego doświadczeniami, których nie można przekazać nikomu, nawet własnemu dziecku.
Stracił córkę. Opowiada dzieje jej upadku. A równocześnie historię własnej klęski. Mirabelka, której chciał "przekazać to, co najcenniejsze", co miało "uchronić od wielu niepotrzebnych błędów i pomyłek" - rezygnuje z anglistyki, zostaje prostytutką. Wchodzi w świat sutenerów, łatwych zarobków, brudu, cwaniactwa, demoralizacji. Dlaczego? Na to pytanie autor nie odpowiada - teatr również. Ma pozostać w zawieszeniu. Niby każdy z nas może na swój sposób odpowiedzieć. Nie takie to proste. Odpowiedź została już dawno sformułowana. I to jednoznacznie. "Córeczka" tylko potwierdza i demonstruje starą obsesję pisarza o niemożności porozumienia się. "Czy nie można nic powiedzieć, wyjaśnić drugiemu człowiekowi. Nie można przekazać tego, co jest najważniejsze" - rozpaczał bohater "Kartoteki" po nieudanym dialogu z niemiecką dziewczyną.
Zetknięcie się Henryka ze światem wykolejonej młodzieży jest jeszcze jedną próbą podjęcia dialogu. Wydaje mu się, że ci młodzi ludzie żartują z niego, że to jest taki styl życia i bycia, którego on nie jest w stanie uchwycić. Jarocki świetnie to pokazał, inscenizując w tym momencie wesele Mirabelki z sutenerem Harrym. Tragiczność zerwanego porozumienia między ojcem a córką potęguje reżyser narzuceniem aktorce (Krystyna Chmielewska) kreującej Mirabelkę maski i postaci ordynarnie wymalowanej zdziry w białym futrze, bez duszy i wnętrza. Brzydota i odrażająca postać nowego wcielenia Mirabelki (mogłaby przecież równie dobrze zagrać szałowego kociaka) kontrastować ma z jej dziewczęcym wyglądem w charakterystycznej scenie, kiedy uczy się fragmentu "Pana Tadeusza". Jarocki tworzy w ten sposób jakiś moralitetowy wymiar stoczenia się dziewczyny - i klęski jej ojca.
Bohater Różewicza, grany znakomicie przez Jerzego Kaliszewskiego, jest bezradny i bierny. Wyobcowany i przeraźliwie samotny. Zagubiony wśród obsesji i konfliktów wewnętrznych. Stereotypowy w swoich reakcjach i atakowany stereotypem, sytuacji. Jarocki inscenizuje to wszystko. Trafnie. Ostro. Chyba nazbyt ostro. I zbyt poważnie. Jest świetnym fachowcem i bystrym obserwatorem. Poniosła go jednak pasja mówienia o współczesności pełniejszym głosem niż robi to Różewicz. Umiał pokazać i uchwycić każdy pajdrobniejszy szczegół obyczajowy, każdą charakterystyczność życia. Ileż w jego poczekalni dworcowej zapisu reporterskiego! I zdrowego krytycyzmu. Są kilometrowe kolejki i koszmar rozmów międzymiastowych, świąteczne przygotowania i wyrywanie sobie choinek z rąk, drętwa prelekcja i słuchacze z głupawymi pytaniami w remizie stra-żackiej, kierowniczka szkoły, której mąż "poleciał za młodą samiczką" i burdelik z rozkosznie sprytną dziewczynką. Czego właściwie tu nie ma? Jest wszystko. Posypywanie trocinami poczekalni dworca - kiedy pasażerowie właśnie zaczęli dojadać resztki z bufetu, pokaz mody i cyrk, gdzie Henryk jak błazen przemawia do młodzieży, która już nie pamięta koszmaru wojny, obozów koncentracyjnych i męczeństwa.
W rezultacie Jarockiemu zabrakło tekstu. Różewiczowska struktura motywacyjna, dość przecież charakterystyczna, pękła i reżyser wydostał się daleko poza nią. Zaczął mówić więcej niż pisarz. A nawet to, co go najpewniej nie interesuje. Różewicz napisał, powtórzmy, zaledwie wątłą replikę "Kartoteki" z jednym, obsesyjnie wyolbrzymionym problemem. Jarocki zrobił z tego moralitet, poszerzając go kapitalnymi skądinąd pomysłami i obserwacjami. W organizacji narracji scenicznej był jednak bliższy doświadczeniom powieściowym Frischa niż teatrowi Różewicza. Jego inscenizacja wyraża niejako kliniczną tęsknotę polskiego teatru za ostrą, zaczepną i odważną problematyką współczesną. Przypuszczam, że krakowski spektakl będzie jeszcze jednym rozczarowaniem pisarza. Z porażki tej dla wybitnego poety płyną, sądzę, o wiele ciekawsze i pożyteczniejsze wnioski niż dla recenzenta do jego kolejnego pensum domesticum.