Artykuły

Trzy twarze artysty

O teatrze mówi, że jest całym jego życiem. Swoją pracę uważa za największą pasję. Ceni współpracę z młodymi ludźmi oraz liczy się z potrzebami publiczności. Mowa o PIOTRZE DĄBROWSKIM, którego twórczość można od kilku lat oglądać na deskach Teatru Dramatycznego w Białymstoku.

"Komie" zgodził się on opowiedzieć o sztuce oraz kilku innych sprawach z nią związanych.

Kilka miesięcy temu obchodził pan swój jubileusz, spytam więc przewrotnie: w jakiej roli czuje się pan najlepiej - jako aktor, reżyser czy dyrektor?

Piotr Dąbrowski: Zdecydowanie najlepiej czuję się na scenie. Trudno mi odpowiedzieć jednoznacznie, czy jako aktor, czy reżyser. Ale chyba jednak jako aktor. Jestem wtedy współtwórcą przedstawienia, moja rola polega na "zrobieniu" postaci i wkomponowaniu jej w sztukę. Bycie reżyserem też jest bardzo piękne, gdyż mimo wszystkich trudności ma tę jedną wielką zaletę, iż przewodzi się całemu wydarzeniu, jakie stanowi produkcja spektaklu.

Co wpłynęło na to, że zdecydował się pan na aktorstwo?

- Kiedy mogę sobie pozwolić na żart, przytaczam pewną anegdotkę. Mówię, że zostałem aktorem, bo nienawidziłem matematyki. Oczywiście jest w tym trochę prawdy, bo rzeczywiście nie przepadałem za nią i wiedziałem, iż muszę pójść w kierunku humanistycznym. Jednak pomysł zdawania do szkoły teatralnej zrodził się pod wpływem kontaktów ze środowiskiem filmowym, jakie miałem, będąc jeszcze młodym człowiekiem. Urodziłem się w Książu pod Wałbrzychem, gdzie mój tato przez wiele lat był dyrektorem stadniny koni. Wówczas kręcono w tych okolicach wiele filmów. Ponieważ sportowo jeździłem konno przez kilkanaście lat, zaczęto angażować mnie do dublowania aktorów w scenach związanych właśnie z jazdą konną. Od tego czasu chciałem grać w filmach. Zmieniło się to dopiero w momencie, kiedy na studiach poznałem Andrzeja Dziuka. To on nauczył mnie kochać teatr. Do szkoły teatralnej dostałem się za trzecim razem.

Pamięta pan swoją pierwszą rolę?

- Po raz pierwszy zagrałem w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu, gdzie byłem pomocnikiem akustyka, a później adeptem. Była to epizodyczna rola w sztuce "Terroryści" Michała Misiornego. Natomiast nieco później - do czego przyznaję się chętniej - w tym samym teatrze zagrałem centuriona Marka Szczurzą Śmierć oraz jednego z radzieckich poetów w światowej premierze "Mistrza i Małgorzaty" Michaiła Bułhakowa. Spektakl wyreżyserował Andrzej Maria Marczewski, a muzykę napisał Tadeusz Woźniak.

Repertuar postaci, w które pan się wcielił, jest imponujący. Jakie trudności towarzyszą kreowaniu roli?

- W mój zawód wpisana jest otwartość, tak więc właściwie lubię grać każdą rolę. Pewną trudność w kreowaniu postaci może stanowić zidentyfikowanie się z nią w przypadku, kiedy jest ona daleka ode mnie. Tak było na przykład z postacią McMurphy'ego z "Lotu nad kukułczym gniazdem", który od niedawna można oglądać w białostockim Teatrze Dramatycznym. Musiałem zbudować tę postać od początku do końca. Nie mogłem jej pomóc sobą, gdyż stoi ona zupełnie obok mnie - Piotra Dąbrowskiego. Uważam jednak, że aktor z każdym swoim bohaterem powinien się utożsamić, pozbyć się w stosunku do niego dystansu, pokochać go. Na bagaż aktorski składa się dużo mniejszych i większych epizodów, które pozwalają znaleźć gdzieś w sobie cechy postaci, a to stanowi pewne ułatwienie dla artysty.

Jest pan zarówno aktorem telewizyjnym, jak i teatralnym. Co odpowiada panu bardziej: gra na planie filmowym czy na deskach teatru?

- Aktorem telewizyjnym jestem raczej przez zbieg okoliczności. W ciągu całego mojego życia artystycznego nigdy nie starałem się o rolę w filmie. To wszystko, co zrobiłem w telewizji, a tak naprawdę jest tego niedużo, stało się zupełnie przypadkiem.

Czyli aktorstwo teatralne

- Tak, jak najbardziej. Wydaje mi się, że oprócz paru aktorów takich stricte filmowych, każdy pani powie, że telewizja jest jedynie sposobem na zarabianie pieniędzy, flirtem, przygodą. Natomiast teatr jest życiem aktora, teatr jest najistotniejszy.

Kto jest pana aktorskim guru?

- Za absolutnego geniusza uważam Tadeusza Łomnickiego, którego młodzi ludzie mogą kojarzyć z filmów "Potop" oraz "Pan Wołodyjowski" Jerzego Hoffmana, gdzie zagrał Michała Wołodyjowskiego. Niestety, niezwykłemu talentowi przeszkodziła śmierć. Aktor zmarł na scenie, podczas próby w teatrze. Natomiast z artystów współcześnie żyjących najbardziej cenię sobie mojego profesora, Jerzego Trelę oraz Janusza Gajosa.

Czy w zawód aktora nie wkrada się rutyna? Czy jest w ogóle możliwe, aby wystawiając spektakl, załóżmy po raz czterdziesty, czuć te same emocje, co w dniu premiery?

- To właśnie rzecz najtrudniejsza w zawodzie aktorskim. Żaden spektakl nie jest powieleniem wcześniejszego. Musimy mieć świadomość tego, że powinniśmy każde przedstawienie grać jakby po raz pierwszy, powinniśmy zapominać o tym, że jest ono już przygotowane. Trzeba pamiętać, że za każdym razem tworzymy sztukę od początku.

A jako reżyser czym kieruje się pan, wybierając sztukę - potrzebami widzów czy własnymi, niezależnymi wyborami?

- Potrzebami widzów muszę kierować się jako dyrektor teatru - muszę wyczuć, o czym publiczność chciałaby z nami rozmawiać, a także zdecydować, o czym w danej chwili powinniśmy mówić. Natomiast jako reżyser najczęściej zaczynam pracować nad sztuką dopiero wtedy, gdy mnie zachwyci, poruszy, w pewnym stopniu dotknie. Uważam, że tak powinno się pracować, bo wtedy człowiek ma prawdziwy stosunek do tego, co robi.

Która sztuka jest panu najbliższa?

- Ukochanych sztuk mam wiele, jednak nie potrafiłbym wskazać tej jedynej. Myślę, że trzeba być otwartym na wszystko. Szczególnymi sztukami, o których myślałem przez lata, do których realizacji podchodziłem z niebywałą pokorą, tak, że do pewnego czasu nie miałem wręcz odwagi ich "ruszyć", są "Mistrz i Małgorzata" oraz "Paragraf 22". Sztuka, do której chciałbym wrócić, to "Wariacje enigmatyczne" Erica-Emmanuela Schmitta.

Od pewnego czasu możemy oglądać na scenie teatru adaptację innego utworu tego autora, mianowicie "Małe zbrodnie małżeńskie". Występuje pan w niej razem z panią Gabrielą Kownacką. Jak układała się współpraca przy spektaklu?

- Współpraca układała się i układa cały czas. Bardzo dobrze budowało się nam ten spektakl. Gabrysia jest artystką pokorną i niesamowicie pracowitą. To osoba, dla której praca, praca i jeszcze raz praca jest najważniejsza.

Niedawno odbyła się premiera "Lotu nad kukułczym gniazdem". Co spektakl ma przekazać widzowi?

- Ten spektakl jest aktualny w każdym czasie, systemie i środowisku. To jest tak napisana historia, że może dotykać każdego. W moim odczuciu, mówi między innymi o tym, że nie wolno dopuścić do tego, aby jeden człowiek mógł podporządkować sobie innych ludzi. Kiwamy troszkę palcem i mówimy: kochani uważajcie na to, kto wami próbuje sterować oraz pamiętajcie o tym, że istnieje coś takiego jak godność człowieka.

- Występował pan w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu oraz w Teatrze Witkacego w Zakopanem. Co skłoniło pana do przyjazdu na Podlasie?

- Zawód aktora to życie na walizkach. Żeby go dobrze uprawiać, trzeba stale wędrować. Nie można pracować ciągle w tym samym teatrze, ponieważ po pewnym czasie przestaniemy się rozwijać. Należy zmieniać otoczenie i współpracować z nowymi ludźmi. W Teatrze Witkacego byłem od początku. Spędziłem tam siedemnaście lat, moim zdaniem, o siedem lat za dużo, gdyż od dłuższego czasu wiedziałem, że powinienem stamtąd odejść. Jednak trudno jest zrozumieć, jak traktuje się coś, czego jest się współtwórcą. Ogromny sentyment do tego miejsca mógłby zatrzymać mnie pewnie jeszcze dłużej, gdyby nie zaproszono mnie na Podlasie. Białostocki Teatr Lalek zaproponował, bym wyreżyserował "Płaszcz" Gogola. Spektakl graliśmy z powodzeniem. W tym samym czasie rozpisano konkurs na stanowisko dyrektora w Teatrze Dramatycznym, namówiono mnie do wzięcia w nim udziału i zostałem wybrany. Cieszę się, że tak się stało, bo dało mi to dużo nowej siły i motywacji.

A jak wygląda dzień dyrektora teatru?

- Muszę przyznać, że bardzo różnie. Zdarzają się sytuacje, kiedy człowieka wszystko stresuje oraz momenty, w których wszystko pięknie się układa i można czuć się szczęśliwym. Do jednej tylko rzeczy nie mogę się przyzwyczaić - być może dlatego, że nie miała ona miejsca w Zakopanem otóż cokolwiek bym nie zrobił i jakkolwiek bym nie traktował zespołu artystycznego i technicznego Teatru, to zawsze jestem tym, który stoi po drugiej stronie barykady. Jest to trochę smutne, ale na szczęście również gram ze swoimi aktorami. Na scenie o tej granicy, barierze zapominam i mam nadzieję, że oni też.

W Teatrze Dramatycznym prowadzone są warsztaty, funkcjonuje scena off, tak więc widać, iż teatr otwiera się na potrzeby widzów. Czy ceni pan sobie współpracę z młodymi ludźmi, amatorami sztuki aktorskiej?

- Oczywiście. Moim zdaniem Teatr musi być otwarty na każdy przejaw sztuki, dlatego też otworzyliśmy scenę off, gdzie każdy, niekoniecznie zawodowy aktor, może zrealizować swój projekt. Dzięki temu powstały bardzo dobre spektakle "Morosophus" czy "Wiwisekcja". Teatr nie jest dla mnie tylko instytucją kulturalną, która ma za zadanie "wypuszczać" same premiery, jest on instytucją w szerszym znaczeniu. Instytucją, której zadaniem jest kształtowanie wrażliwości młodego człowieka, co mam nadzieję, udaje się nam w pewnym stopniu realizować podczas prowadzonych przez nas warsztatów teatralnych.

***

Piotr Dąbrowski - aktor oraz reżyser teatralny, absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie (1984r.), związany z Teatrem Dramatycznym im. J. Szaniawskiego w Wałbrzychu (1979-1985), współtwórca oraz aktor Teatru im. S. I. Witkiewicza w Zakopanem (1985-2002), od 2002 roku dyrektor Teatru Dramatycznego im. A. Węgierki w Białymstoku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji