Artykuły

Nudy nie było

"Szewcy" w reż. Jacka Bunscha w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Piotr Wyszomirski w Gazecie Świętojańskiej.

Wbrew zapowiedziom i didaskaliom, w gdyńskiej inscenizacji "Szewców" zabrakło nudy i nudy coraz większej.

Premiera "Szewców" oczekiwana była niczym "nowa" płyta Guns and Roses. Od miesięcy dochodziły z Bema wieści o przeróżnej treści, z czego niektóre nie nadające się do zacytowania. Po fatalnym "Dyzmie" i poprawnym "Graczu" ( ale pamiętajmy, że to jednak monodram i w sumie z zewnątrz), "Szewcy" mieli zdecydować o sezonie. Apetyty były ogromne - wszak Jacek Bunsch to specjalista od Witkacego, co pokazał choćby gdyńską inscenizacją "Wariata i zakonnicy", a "Szewców" robił po raz kolejny. W powietrzu wyczuwało się, że od tego spektaklu będzie sporo zależeć. Kto wie, czy nie była to najważniejsza praca dyrektora Bunscha do tej pory w gdyńskim teatrze. Na premierę stawiło się całe miasto i okolice. Wśród licznie zaproszonych gości można było wyłowić prof. Ciechowicza i prof. Majchrowskiego, dyr. Korwina i dyr. Orzechowskiego, wszystkich "kulturalnych" dziennikarzy, większość Kolegium Prezydenckiego, wielu radnych, postaci z biznesu i "towarzystwa".

Szewcy" to wyzwanie. Witkacy to wielki prowokator, a przygody Sajetana Tempego i spółki to prowokacja piętrowa. Witkacy polemizuje z polską tradycją, głównie romantyczną, i aktualnymi dla niego koncepcjami społecznymi. Rozprawia się z teoriami i praktykami rewolucyjnymi ( tekst powstał w 1934 roku, a więc kilkanaście lat po Rewolucji Październikowej, a i doświadczenia II Rzeczypospolitej są wykorzystane) i wieszczy swoje warianty wydarzeń. Witkacy, jako filozof, estetyk i "naukowiec laboratoryjny", nie byłby sobą, gdyby nie dodał sądów na tematy zasadnicze i jeszcze ważniejsze ( wpływ narkotyków i innych). Poza tym "Szewcy" są autotematyczni oraz metatekstowi i mówieni wyjątkowym językiem. Krótko mówiąc - mamy mnóstwo pułapek i okazji do artystycznej katastrofy. Nie mam osobiście nic przeciwko katastrofom, byle by były piękne. Z Witkacym przegrał już niejeden - dość wspomnieć Jerzego Jarockiego i jego inscenizację "Trzeciego aktu według Szewców".

Zaczęło się świetnie. Organizacja przestrzeni teatralnej: pomost w kształcie litery T poprowadzony ze sceny wbija się w publiczność i rozwidla mniej więcej w połowie; odsłonięta głębia sceny, dodatkowe krzesła dla publiczności już na samej scenie właściwej. Trójka szewców w centrum: na początku każdy po swojemu, ale z każdym uderzeniem szewskiego młotka coraz równiej i rytmiczniej dogania lekko industrialną muzykę napisaną przez Janusza Grzywacza. Wreszcie oddech, wreszcie inaczej. Niby nic odkrywczego, znamy to od dziesiątków lat w polskim choćby teatrze, ale jak na nasze warunki na pewno coś nowego i godnego odnotowania.

Jednak ogromny kredyt pozytywnego nastawienia i entuzjazm otwarcia topnieją. Po "ględzeniach" i "mamlaniach" szewców ukazują się postaci, o których zagraniu marzą aktorzy: księżna Irina Wsiewołodna Zbereźnicka-Podberezka (bardzo piękna szatynka, niezwykle miła i ponętna. Lat 27-28) oraz prokurator Rober Scurvy (twarz szeroka, zrobiona jakby z czerwonego salcesonu, w którym tkwią inkrustowane, błękitne jak guziki od majtek oczy). To wielkie i trudne role. Poprzez swe kwestie pozornie absurdalne i groteskowe, ale gdy się je przerysuje, kładą cały spektakl. Tak też jest, niestety, w gdyńskiej inscenizacji. Rola Elżbiety Mrozińskiej, naszej czołowej i świetnej przecież aktorki, znowu jest "przestrzelona" ( podobnie jak w "Niebezpiecznych związkach"). Kiedy ukazuje się we fryzurze narzeczonej Frankensteina i gra w sposób bardzo przerysowany, spektakl przeradza się w spłycającą wszystko grotechę. Nie dźwiga też roli Grzegorz Wolf, którego Scurvy jest za mało obrzydliwy, za mało sadomasochistyczny, a nawet, mimo że w obroży i na smyczy, za mało psi. Za gruba kreska w obu rolach zabiła namiętności i erotyzm, a o metafizyce, spleenie i innych tego typu drobiazgach nawet nie ma czasu zamarzyć, bo wszystko zostaje na początku przygwożdżone "dowcipem". Mimo szczerych chęci trudno dać się uwieść księżnej, nie sposób uwierzyć, że Witkacy mówi nam także rzeczy z działu pt."Sens życia". Poprzez groteskowość, postaci zatraciły swą siłę i swoistą wiarygodność. Z szacunkiem, ale i współczuciem, obserwowałem naprawdę wielką pracę włożoną przez tą dwójkę ( m.in. niezwykła i niebezpieczna, wręcz gimnastyczna scena na pomoście), ale z przykrością muszę stwierdzić, że cały wysiłek poszedł w gwizdek.

Niestety,główne role, to nie jedyne słabości gdyńskiej inscenizacji. Poprzez przerysowanie postaci, spektakl traci lekkość, a ogromne partie tekstu są wyraźnie niezrozumiałe dla publiczności, która odżywa, gdy Witkacy podawany jest bez dodatków. Muzyka, tak dobra na początku, gdzieś znika, a szczególnie w akcie trzecim, jest potrzebna, by przeżyć końcówkę. Warto dbać o detale - Dziarskich Chłopców proszę ogolić, czy jakoś ustandaryzować na następny rzut. Nawet oni, choć to tylko epizodyczne role, muszą "wyglądać" - nie może być jeden w długich włosach, drugi z kitką małą, trzeci w kręconych, a pozostali jak im się podoba. To jest spektakl, gdzie każda deziluzja ma być ścigana listem gończym, a taki przypadkowy wygląd postaci rozbija teatralną magię. Koniec wieńczy dzieło, chciałoby się rzec. Niestety - prawie cały akt III to, mino braku jej na planszy, nuda coraz większa. Tekst jest tak podany, że tylko najwięksi fani Witkacego mogą to wytrzymać. Brak wsparcia w pomysłach, muzyce oraz inscenizacji powoduje,że ta część arcydramatu przekracza możliwości percepcji nawet przeciętnie inteligentnego recenzenta teatralnego z czołowego w Polsce miasta w kategorii 100-300 tysięcy.

Spektakl ma także świetne momenty. Oczywiście najlepszy pojedynczy to wejście i pobyt na scenie "dziwki bosej z Wyspiańskiego tymczasowo obutej" w brawurowej kreacji Małgorzaty Talarczyk, która skutecznie budzi publiczność w akcie III. Najlepszy jest zdecydowanie Juliusz Krzysztof Warunek w roli Sajetana Tempego. Co ważne - nie przerysowuje postaci, dzięki czemu ratuje trochę tekstu. Z Czeladników zdecydowanie lepszy Filip Frątczak (Jędrek II) - jego role utwierdzają mnie w przekonaniu, że aktor z takim emploi był nam potrzebny. Mimo ogólnych zastrzeżeń nie sposób nie zauważyć fragmentów w wykonaniu Elżbiety Mrozińskiej - mi się najbardziej podobała jedna z początkowych scen - na stosie butów. Jacek Bunsch potrafi świetnie rozgrywać "ruchome detale" ( vide: "Casanova") - powstają wtedy minietiudy, dla mnie perełki. W "Szewcach" to świetnie pokazana "chuć" czeladników na uwięzi czy bliźniacze manewry Dygnitarzy. Pomysłowe, inteligentne - pokazują gestem więcej i lepiej, niż niejedno piękne słowo.

Oczywiście "Szewcy" Bunscha spełniają swą rolę dydaktyczną. Spektakl jest wierny zapisowi i młodzież może śmiało go obejrzeć, zaliczając w ten sposób lekturę ( pod warunkiem, że przetrzyma akt III). Ale na pewno nie to było głównym zamiarem tej inscenizacji. Problem polega niestety na tym, że trudno znaleźć inne powody wystawienia tego przetrudnego dzisiaj tekstu. "Szewcy" dają ogromne pole do popisu. Możliwości interpretacyjnych jest po prostu moc. Jednak wręcz dosłowne przenoszenie całego tekstu, to artystyczne seppuku. Witkacy był geniuszem, ale działał w konkretnych czasach. Nie tylko dziś, po 74-ech latach od napisania, "Szewcy" wymagają nowego odczytania. Konteksty polityczne niby nasuwają się same, ale, tak jak w przypadku "Dyzmy", tak i "Szewcy" zostali wyprzedzeni przez wydarzenia bieżące. Planowanie sezonu artystycznego w teatrze jest dokonywane z wielomiesięcznym wyprzedzeniem. W tym czasie może dojść do kilku zmian na polskiej scenie społeczno-politycznej, więc trzeba by było reagować na bieżąco. To trudne, ale możliwe. Siłą Witkacego jest też swoista polskość, dyskurs z rodzimą tradycją i współczesnością. Nie ma tego, a przynajmniej ja nie zauważyłem, w inscenizacji Bunscha, a wielka szkoda. Gdyby tak np. Bunsch wprowadził na scenę "brutalistów" i np. popolemizowałby z tą koncepcją teatralną? Jak Witkacy z Wyspiańskim?

Nasi "Szewcy" nie są też chyba tzw. ambitną porażką, bo byłoby aktem wręcz bluźnierczym stwierdzenie, że to jest wszystko, na co dziś stać naszą scenę dramatyczną i jej lidera. Zrozumiałe, że teatr miejski ma pewne zadania dydaktyczno-wychowawcze, że należy pracować dla ludu pracującego i uczącego się, ale od czasu do czasu trzeba pokazać "pazury". Niespokojnie czekam na następną okazję...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji