Artykuły

Z boiska na szachownicę

"Eine kleine" w reż. Pawła Kamzy w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Pisze Inga Iwasiów w Teatrze.

Muszę zacząć banalnie i standardowo: adaptacja prozy (teatralna, filmowa) zawsze stawia przed nami pytanie: co podlegać powinno ocenie, zgodność z oryginałem, z duchem adaptowanego utworu, czy też integralność propozycji autora adaptacji i reżysera? W przypadku spektaklu "Eine kleine" w adaptacji i reżyserii Pawła Kamzy ten wstępny dylemat wydaje się podwójnie kłopotliwy. Po pierwsze dlatego, że w propozycji Teatru Współczesnego w Szczecinie widać rodzaj nieznośnego namaszczenia w stosunku do dzieła Artura Daniela Liskowackiego. Po drugie dlatego, że bazowa powieść traktowana jest w Szczecinie jako opus magnum nie tylko pisarza, lecz także każdego kulturalnego mieszkańca, niemal relikwia, omawiana zawsze od miejsca "finalistka Nagrody Nike". Nabożny stosunek do powieści Liskowackiego, wzmocniony nabożnością adaptatora, krępuje recenzentkę, jako że wszystko, co zostanie powiedziane, będzie musiało zakłócić tę zbiorową adorację.

Pomysł uczynienia z powieści spektaklu wydawał mi się, gdy o nim usłyszałam, interesujący i karkołomny. "Eine kleine" jako proza przysparza przeciętnemu odbiorcy trudności, nie ma w niej linearnej, wyraźnej konstrukcji. Recenzenci wskazywali na poetykę szczeliny, którą wypełniają co prawda wyraziste akcesoria, jednak być może ich byt - oddany niemal antykwarycznym opisem - tylko zwodzi, a właśnie pogłosowość, zatarcie spójności, swego rodzaju narracyjny "głośny szept" są cechami najważniejszymi tej prozy. One też decydują o filozofii miejsca w powieści Liskowackiego. Choć pisarz opowiada okruchy historii autentycznej, opierając fabułę na dziejach Niemieckiego Domu Kultury im. Przyjaźni Polsko-Niemieckiej, który działał w Szczecinie w latach 1949-1955, to przecież próbuje odzyskać nieodzyskiwalne i wyrazić niewyrażalne. Wypełnić szumem nisze milczenia.

Zbanalizowane przesłanie powieści mówiłoby więc o "odzyskiwaniu wspólnej historii szczecinian" - i już podobne opinie można przeczytać w pierwszych recenzjach, omówieniach, na blogach widzów przedstawienia Kamzy. Okoliczności są takie, że do teatru zaprowadzona zostanie młodzież w ramach edukacji regionalnej. W drugim tygodniu po premierze gimnazjaliści wypełniali widownię. Tak więc nie uda się uniknąć pytań o przesłanie, o to, co tym gimnazjalistom zostaje zakomunikowane, i zaraz do tych pytań przejdę.

Muszę jednak zdać sprawę z fortunności lub niefortunności adaptacji. Z tego, co powyżej, zapewne wynika, że tej prozy nie da się po prostu opowiedzieć ze sceny. Można wyobrazić sobie wybór jednego wątku, poprowadzić całość z punktu widzenia któregoś bohatera. Kamza wybrał inną drogę, zaproponował rodzaj kondensatu całości. Na scenie widzimy siedem postaci pierwszoplanowych i równorzędnych. W powieści ta hierarchia wygląda nieco inaczej, jednak zasada udzielania głosu postaciom i ich wycinkom widmowej historii oddaje trafnie tryb opowiadania-czytania pierwowzoru. Także niepokojąca niespójność narracji znalazła ekwiwalent na scenie. Jednak to, co dla koneserów literatury stanowi urok, w teatrze może być męczące. Pogłosowość opowieści musi znaleźć dopełnienie w środkach zastosowanych przez reżysera, scenografkę, reżyserkę ruchu, kompozytora. Kilka chwytów, mających swoje odpowiedniki w prozie, ale i w szerzej potraktowanym dyskursie pamięci, znalazło zastosowanie i tym razem. Na przykład wykorzystana zostaje poetyka i filozofia fotografii - jako obiektu odtwarzającego, ale i tworzącego rzeczywistość, umiejscowionego między życiem a śmiercią. W kilku sekwencjach trop fotograficzny, dzięki wyrazistym upozowaniom grupy postaci, przywołuje dobitnie skojarzenie ze śmiercią, z wojną, z unicestwieniem. Z jednej strony kostiumy, fryzury (zwłaszcza kobiet) wywołują wrażenie obrazka z przeszłości, z drugiej męczone układami choreograficzno-gimnastycznymi, chwilami na granicy cyrku, kabaretu i farsy, zastygające na podłodze ciała nieuchronnie wiodą ku skojarzeniu z egzekucją, zbiorową mogiłą. Metonimie te są czytelne i w gruncie rzeczy niebezpiecznie banalne. Na ruch, wzmacniany muzyką, złożony bowiem zostaje główny ciężar powiadamiania widza o sensie zdarzeń, które w kwestiach wypowiadanych przez aktorów mają rozmyte kontury.

W ogóle trzeba powiedzieć, że aktorzy znakomicie zdają w spektaklu egzamin z kondycji. Wykonują męczące układy, wpadają w taneczne transy na tle dobitnie dramatycznej muzyki Pawła Moszumańskiego. Nie byłoby w tak dobranych środkach niczego, co mogłabym zganić - aktorzy, doprawdy, mają co robić, choć mało mówią, i raz jeszcze ich pochwalę: całość charakteryzuje niewątpliwie przemyślana, wizualnie ciekawa koncepcja - gdyby nie ideowy sens, nadbudowany nad tym, co z niemałym trudem (ależ trud widza też pochwalam!) obserwujemy.

Spróbuję opowiedzieć, co może wynieść widz z teatru. Historia, jako się rzekło, raczej mgławicowa, toczy się w środowisku niemieckich mieszkańców Szczecina tuż po wojnie. Postaci te noszą w sobie ślady traumy związanej głównie z osobistymi stratami. Wspominają utracone dzieci, mężczyzn, mieszkania. Są głodne. Zastanawiają się, czy Szczecin będzie Wolnym Miastem, jak zarobić na chleb, gdzie rozegrać mecz piłki nożnej, wyjechać czy zostać. Pod koniec widzimy ich decyzje w momencie, gdy Szczecin zostaje oddany Polakom. Grupa Niemców odgrywa przed nami swój dramat. Z rzadka padające ze sceny słowa o wkładzie Hitlera w ich sytuację zagłusza powaga, z jaką traktowany jest ich los. Poprawność polityczna na piątkę z plusem. Wspomniane już dramatyczne środki, swoiste podbijanie bębenka wymowie powieści, samemu spektaklowi i zwłaszcza widzowi, powodują, że los bohaterów zyskuje na wzniosłości. Patos wynosi ich opowieści do rangi uogólnienia, a to, moim zdaniem, niewiele znaczy.

Zwykli ludzie zostają zmuszeni do spakowania walizek. Niepoważnie brzmią wygłaszane pod koniec rewelacje, że chcieli mieć tylko boisko, a została im szachownica. Metafora szachownicy jako miejsca, na którym rozgrywane są losy ludzi i metafora boiska jako życia, organizowanego co prawda na gruzach, ale znamionującego dążenie do wolności, podobnie jak postać muzyka, człowieka sztuki niesłusznie zagarniętego przez historię, każą mi, mimo wysokiego już diapazonu dramatycznego, pytać - gdzie jest dramat? Jak mam się przejąć, czym mam się przejąć? Mimo bardzo udanych pojedynczych scen świetnie zagranych przez zespół, nie mam ochoty, z powodu szantażu emocjonalnego, na który wystawiają mnie realizatorzy, przejąć się losem kilkorga bohaterów, najwyraźniej pozbawionych świadomości historycznej. Zgoda, oni mogą tkwić w epoce przed świadomościowej, ale nie cały spektakl. Niemcy Kamzy są właściwie tylko ofiarami, zwykłymi ludźmi. To powoduje paradoksalne odczytania spektaklu jako wypowiedzi na temat... emigracji. Otóż przesiedlenia nie były emigracją, a wyjazdy ze Szczecina i decyzje pozostania tutaj nie dają się sprowadzić do dylematów absolwentów liceum udających się do Irlandii. Właśnie, jednak dają i to jest najważniejsze pytanie, które zadawałam sobie w teatrze - czy nabożność, z jaką Kamza potraktował temat, nie powoduje niepotrzebnego zatarcia ram historycznych? Patetyczne uogólnienia, ratowane wyłącznie ludzkimi sygnałami wysyłanymi przez aktorów trochę obok wyznaczonych im ściśle morderczych zadań, paradoksalnie wyabstrahowują ten obraz z historii. Mimo obecnego przez cały czas dyskursu pamięci. To dziwny efekt. Czytelne odniesienia do tegoż dyskursu, literackiego i teatralnego, tracą znaczenie, bo nie wiadomo, w czym je zakotwiczyć. Czy w zwykłości bohaterów? W aluzji do podobieństwa wszystkich zabitych, pomordowanych, przesiedlonych? Nie oszukujmy się, widz zobaczy jakieś niewielkie kółko tych, którzy chcieliby mieć boisko i w tej swojej ludzkiej potrzebie są godni współczucia bez względu na to, co wydarzyło się wcześniej.

Nie chcę być posądzona o konserwatyzm, ale wolałabym takiego rodzaju skomplikowanie, które lepiej służy nieoczywistości szczecińskiego losu, a zarazem lepiej osadza ten los historycznie. Podawane ze sceny informacje o toczących się poza zasięgiem bohaterów targach o Szczecin dają zadziwiający efekt: widmowość i symboliczność służą tu oczywistościom. Co mam odczuwać po wyjściu z teatru? Współczucie? Solidarność? Czy to dziś w sprawie polsko-niemieckiej nie za mało? Czy wrażenie widza, że to właściwie tak samo jak dzisiaj z emigracją, jest komplementem dla przedsięwzięcia? Może z wysokiego konia spada się najłatwiej w banał?

Pytania o ideologię "Eine kleine" dyktują mi wskazane na wstępie przesłanki. Spektakl będzie odbierany jako wprowadzenie na scenę szczecińskiego dzieła, będzie się przyczyniał do utrwalania mitologii lokalnej. Uniwersalizm, podkreślany przez reżysera w wywiadach, dobrze współgra z mitologizacją i nie oznacza poniechania interpretacji - nazwijmy je tak - wspólnotowych. Przeciwnie, w praktyce oznacza, że to, co zdarzyło się niegdyś tutaj, daje się łatwiej oswoić w chwili sentymentalnej identyfikacji widza z zasugerowaną ze sceny przeszłością.

Twórcy spektaklu spróbowali trudnej sztuki i nie we wszystkim odnieśli sukces. Choć jednoznaczna ocena negatywna byłaby niesprawiedliwa, nie można zawiesić wątpliwości. Najmniejszy udział w tych wątpliwościach ma autor powieści. Największy - sposób czytania tej powieści, a może sama decyzja o wystawieniu jej na scenie.

***

Inga Iwasiów - profesor Uniwersytetu Szczecińskiego, literaturo-znawczyni, krytyk literacki, redaktor naczelna czasopisma "Pogranicza"; ostatnio opublikowała "Gender dla średnio zaawansowanych" (2004).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji