Artykuły

Kombinat siostry Ratched

"Lot nad kukułczym gniazdem" w reż. Julii Wernio w Teatrze im. Węgierki w Białymstoku. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Niespodzianka: teatralna wersja "Lotu nad kukułczym gniazdem" przeżyła konfrontację z filmowym ideałem. I ze zderzenia wyszła raczej bez większych obrażeń.

Nie znaczy to, że adaptacja powieści Kena Keseya w Dramatycznym jest równie dobra jak film Formana, który od lat rządzi niepodzielnie świadomością widzów. Spektakl w Węgierce to ani przełom w odczytaniu tekstu, ani szczególna porażka. Po prostu nieco inna opowieść, której sceniczne warunki narzucają pewien reżim, ale też pozwalają na zaistnienie zbiorowości. W filmie - również ze względu na sposób realizacji - na pierwszy plan wysuwa się wroga sobie dwójka: siostra Ratched i nieokiełznany McMurphy. W teatrze - na scenie niemal cały czas przebywają pozostali pacjenci i są równie ważni. Pozostaje tylko tego nie zmarnować. I twórcy dają sobie radę. Powstało sprawnie wyreżyserowane widowisko (Julia Wernio). Choć trzygodzinne, to bez dłużyzn.

Uśmiech niejedno ma imię

O czym jest "Lot..." wie chyba każdy: w przerażająco uporządkowanym świecie psychiatryka pojawia się brawurowy cwaniak, udający wariata, by uciec przed wojskiem. W Węgierce widzowie zdołają przez chwilę zobaczyć szpitalną codzienność jeszcze przed przełomem. Pielęgniarze zapalają światło, szydzą z pacjentów, pielęgniarka włącza muzykę, rozdaje leki. W kącie jeden chory trzęsie się nerwowo, drugi głaszcze się po głowie, trzeci stoi z uniesionymi ramionami, czwarty siedzi na wózku... Na kilka chwil pojawia się uśmiechnięta siostra Ratched (gościnnie Maria Pakulnis). Jeszcze nic nie wskazuje na to, że jej niewzruszony spokój to rodzaj oręża, którym terroryzuje oddział.

W taki świat wkracza McMurphy (Piotr Dąbrowski), też z uśmiechem, tylko z innej - niż Ratched - bajki. Wykrzykuje: "O, w mordę, co za banda ponuraków" - to o pacjentach; "idiotka w oranżerii" - to o Ratched obserwującej pacjentów zza szyby. I już wiadomo, że jego obecność zmieni zasadniczo totalitarnie zorganizowaną społeczność. Wprowadza własne reguły: rozwiązuje związanego, wyjmuje wyimaginowane gwoździe z rąk drugiego pacjenta, by wreszcie je opuścił, rubasznie dowcipkuje. I tak zaczyna się toczyć walka wolności z psychiczną przemocą.

Ciekawie rozegrane jest napięcie między Pakulnis a Dąbrowskim: ona - zimna piękność, stukająca obcasami, roztaczająca aurę chłodu, on - żywioł, dowcipniś, który w chwilę potrafi trafnie rozpoznać manipulację, jakiej poddani są pacjenci.

Galeria zniewolonych

Tło jest równie istotne jak scysje między wyżej wymienioną dwójką. W Węgierce wypada interesująco. Aktorzy cały czas są na pełnych obrotach, budując role, nie odpuszczają nawet na chwilę. Efekt - galeria postaci bynajmniej nie papierowych, a z krwi i kości. Pójściem na łatwiznę byłoby przedstawienie grona wariatów jedynie za pomocą min i gestów, podpatrzonych u psychicznie chorych. Tu cały ten sztafaż jest, ale jest też autentyczny dramat samotnych, wrażliwych ludzi. Billy - terroryzowany przez matkę i Ratched - chłopiec, z wyczuciem grany przez Rafała Olszewskiego. Harding (Tadeusz Sokołowski) - filozof, który łamie się torturowany przypomnieniem seksualnych kłopotów z żoną. Scanlon (Bernard Bania) węszy spisek, wciągając łapczywie powietrze. Cheswick (Sławomir Popławski) - trze nerwowo spodnie. Tadeusz Grochowski (Ruckly), którego ze stuporu wyrywa słowo "żona". Czy postaci, które mówią ledwie kilka słów (Wódz) lub nic (Ellis), a jednak zwracają uwagę (Maciej Radziwanowski i Adam Zieleniecki).

Jak zagubiona jest to społeczność - widać szczególnie w scenach, gdy władzę nad nimi przejmują na przemian Ratched i McMurphy. Zbijają się w stadko jak spłoszone kurczęta, lub też hardzieją (scena oglądania telewizyjnej transmisji meczu). W efekcie spektakl ma ciekawy rytm.

Wszystko to w świetnej industrialnej scenografii Elżbiety Wernio - szklanej sterylnej przestrzeni, w której - jak w kombinacie - pełno wtyczek, pokręteł, świetlówek. Cieplej zrobi się tu tylko, gdy przyjdą dziwki - radość pacjentów projektuje na białe ściany, które na chwilę staną się kolorowe.

Szukanie sensu

Pozostaje pytanie: czy tekst, będący wartością samą w sobie, ale osadzony w realiach nijak przystających do współczesnych, warto dziś wystawiać jedynie jako poprawną ilustrację? Szpitale wyglądają już inaczej, inne są też metody leczenia. A jednak metafora zamkniętej społeczności, więźniów na własne życzenie - ciągle nie traci na aktualności. Takim sprawnym kombinatem jest przecież współczesna korporacja i poniekąd epoka konsumpcjonizmu, której stajemy się nieświadomie niewolnikami. Szkoda tylko, że w spektaklu nie ma wyraźniejszej interpretacji idącej w tym kierunku.

Ale i tak warto Lot... zobaczyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji